W RZECZYWISTO¦CI SPRAW OSTATECZNYCH
Piotr Cieplak odkrywa Samuela Becketta na scenie Teatru Polonia, przygotowując premierę "Szczęśliwych dni". Dziś premiera.
W jego przedstawieniach Elliot zderza się z Labichem, anioły i diabły szaleją w rytm rockowych dźwięków wygrywanych przez zespół Kormorany, a aktorzy fruwają nad głowami widzów.
Dobro i czułość - to pamiętamy ze "Słomkowego kapelusza", "Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" czy "Testamentu psa". Tym razem Piotr Cieplak odkrywa Samuela Becketta na scenie Teatru Polonia, przygotowując premierę "Szczęśliwych dni". To pierwsze jego spotkanie z tym dramaturgiem.
"Szczęśliwe dni" są opowieścią zawieszoną w czasie i przestrzeni, wypreparowaną przez Becketta z wszelkich zbędnych elementów.
Gdzieś, na końcu świata, zakopana popas w ziemi, tkwi starzejąca się kobieta - Winnie. Jedyne, co jej pozostało, to kilka przedmiotów z podręcznej torby. Czepia się kurczowo tych drobiazgów, jak rytuał powtarzając codzienne banalne gesty: szczotkowanie włosów, piłowanie paznokci. Pozostały jej też wspomnienia. I słowa. Winnie mówi, niezależnie od tego czy sama do siebie, czy do będącego cały czas przy niej, ale rzadko się odzywającego męża Williego. Oboje czekają. Na przybycie śmierci, a może na odnalezienie samych siebie?
Beckett, podobnie jak w innych swoich sztukach, także w tej stawia niemal nagiego człowieka wobec spraw ostatecznych. Każe mu zmierzyć się ze strachem przed przemijaniem, samotnością, potrzebą bliskości z drugim człowiekiem. "Szczęśliwe dni" zawiesza na cienkiej linie między tragizmem a absurdem, ironią i zwyczajnym ludzkim ciepłem.
Zobaczymy, co trójka wybitnych artystów polskiego teatru odnajdzie u autora "Czekając na Godota".
Teatr Polonia, ul. Marszałkowska 56, tel. 022 622 21 32, premiera: 12.01, spektakle: 13-19.01, godz. 20
***
Specjalnie dla "Rz"
Piotr Cieplak, reżyser "Szczęśliwych dni": - Przywykło się sądzić, że ten tekst jest monodramem aktorki. Tymczasem staramy się w Polonii opowiedzieć o wspólnym byciu dwojga ludzi. Willie pozwala mówić Winnie, czuwa przy niej do samego końca. Trzeba kogoś takiego jak Jerzy Trela, żeby swoją niemą obecnością na scenie nadać sens i stworzyć wartość tej postaci. Pamiętam słowa Krystyny Jandy, która powiada, że "Szczęśliwe dni" to historia jej unieruchomionej w łóżku babci, która, gadając bez ustanku, wylewała na dziadka wszystkie żale tego świata. A on trwał przy niej, z franciszkańską cierpliwością, wierny jak pies. Taka prosta, ludzka perspektywa jest najlepsza do czytania tej sztuki, wtedy wszystkie jej metaforyczne i filozoficzne warstwy wychodzą same na wierzch.
"W rzeczywistości spraw ostatecznych"
Agnieszka Rataj
Rzeczpospolita nr 10
12-01-2007
ZŁO SAMO WCHODZI CZŁOWIEKOWI NA GŁOWę
- Teatr nie jest od tego, żeby mówić światu, jaki powinien być. To raczej próba dodawania sobie i ludziom otuchy - mówi reżyser PIOTR CIEPLAK przed premierą "Szczęśliwych dni" w Teatrze Polonia w Warszawie.
W warszawskim Teatrze Polonia 12 stycznia premiera "Szczęśliwych dni" Becketta. Na scenie Krystyna Janda i Jerzy Trela. Reżyser PIOTR CIEPLAK przekonuje nas, ze irlandzki gigant to autor optymistyczny.
Łukasz Drewniak: Bronisz się przed byciem teatralnym misjonarzem. Właściwie dlaczego?
Piotr Cieplak: To słowo nieuchronnie kojarzy mi się z nadętą miną, z poczuciem, że mówię innym, jak mają żyć i myśleć. A teatr nie jest od tego, żeby mówić światu, jaki powinien być. To raczej próba dodawania sobie i ludziom otuchy. Robienie spektaklu to pokazywanie wielostronności życia, "testowanie jego nieskończenie wielu płaszczyzn. Kiedy biorę do realizacji sztukę zabawną, szukam w niej ukrytego serio. I na odwrót. W przypadku materiału tragicznego próbuję odkryć jego jasną, lekką stronę. Sens tkwi w balansie obu żywiołów. I w paradoksie, jald ten balans wytwarza.
Ale twoje spektakle zawsze stają po jasnej stronie. Może więc uprawiasz w teatrze promocję dobra?
- Mówienie o dobru to wcale nie promowanie go, ale ujawnianie. Zlo jest w teatrze łatwiejsze. W pokazywaniu dobra tkwi niebezpieczeństwo frazesu, łatwego pocieszenia, uproszczenia. Uwielbiam wiersz Mirona Białoszewskiego o tym, że to nieprawda, że zło łapie się za ogon. Nie, zło samo przyjdzie i wejdzie człowiekowi na głowę. To dobro trzeba łapać za ogon. Jak uleci, to zostaną przynajmniej pióra.
Co jest najbardziej twojego w "Szczęśliwych dniach" Becketta?
- "Szczęśliwe dni" to sztuka jedyna, wyłączna, wymagająca od reżysera bardzo osobistego stosunku. Trzeba koniecznie ją zrobić teraz, bo Beckett jest już "mój". To jest "ten autor" - ten, który pomaga zrozumieć. Ktoś, kto pojawił się we właściwym czasie na mojej drodze. Pośród moich mistrzów stawiam go obok Białoszewskiego. W pełni wypowiada i formułuje sądy, które ja, mężczyzna czterdziestokilkuletni, noszę w głowie. Utożsamiam się z jego sądami o człowieku. Ale zamiast mroków, widzę jasność.
Z pomocą Becketta można udowodnić, że życie ma sens?
- Przez lata go nie lubiłem. Wydawało mi się, że w jego dramatach jest tylko smutek, że są opisywaniem świata po katastrofie, po której zostały tylko ludzkie szczątki. Gdzie nie spojrzeć, pełzają dogorywające wraki. Czy w tej wizji może być jakaś nadzieja? - myślałem. Musiało minąć wiele czasu, zanim odkryłem Becketta ponownie. Opowieść o Winnie nazywa się "Szczęśliwe dni". Zacząłem się zastanawiać, czy Beckett byłby aż tak ironiczny? Zrozumiałem, że tytuł nie jest ironiczny, nie został użyty ot tak, "dla śmichu". On rzeczywiście postrzegał jej relację Winnie - Willie jako szczęśliwą, bo oboje byli sobie potrzebni. To nie jest partia solowa, popis czy monodram aktorki. To dialog miłosny partnerów, którzy są ze sobą na zawsze. I nie w symbolicznym krajobrazie, ale w naszym świecie.
Beckett daje ludziom nadzieję?
- W swoich okruchach i szczegółach egzystencji ujawnia to, co jest sensem bycia. Szczotkować włosy, myć zęby, piłować paznokcie. To jest heroizm codzienności, który do nas należy. Lament, załamanie rąk i powiedzenie, że wszystko się rozpadło to jest najwyżej punkt wyjścia dla artysty. Bez trudności potrafimy wyliczyć wszystkie katastrofy, jakie codziennie dokonują się na wielu płaszczyznach. Powtarzanie tych oczywistości w teatrze jest pójściem na łatwiznę. Przecież o naszym cierpieniu wiemy od dawna. Przypominam, że zostaliśmy wygnani z raju. Cała trudność polega na tym, żeby jakoś ciągnąć to nasze życie dalej.
Jesteś w teatrze już prawie 20 lat. Co przez ten czas zdobyłeś: dojrzałość czy wiedzę?
- Teatr to teren, gdzie można tego poszukiwać, bez pośpiechu przez chwilę przyjrzeć się sobie. Sporo swoich i cudzych zakamarków już zwiedziłem. Przy całym swoim niepokoju nabrałem większego dystansu wobec tego, co robię w teatrze. Wiem już, że to, co powstaje podczas prób, nie musi od razu działać, trzeba czasem poczekać, dać sobie czas. Udział w wyścigu świata nie jest mi do niczego potrzebny. Nawiedza mnie jakiś rodzaj spokoju.
"Zło samo wchodzi człowiekowi na głowę"
Łukasz Drewniak
Dziennik nr 10 - Kultura
12-01-2007
KTO KOGO WKOPAŁ
"Szczęśliwe dni" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Iza Natasza Czapska w Życiu Warszawy.
Znakomita rola Winnie wprowadza Krystynę Jandę do wąskiego kręgu wybitnych beckettowskich aktorek - chciałoby się napisać. Niestety, pycha reżysera i jego niemądre pomysły inscenizacyjne sprawiły, że Janda straciła szansę na historyczny sukces.
Ponieważ Piotr Cieplak lepiej od Becketta wie, jak należy wystawiać Becketta, odrzucił jego fundamentalną ideę, jaką w "Szczęśliwych dniach" jest kopiec z uwięzioną w nim kobietą. Kopiec ów to aluzja do klepsydry, która jest miernikiem określonej ilości czasu (tu: długości ludzkiego życia), a zarazem znakiem tego, że człowiek od narodzin do ostatnich chwil jest grzebany żywcem.
O tym, jaki to fenomenalny pomysł, pisał Peter Brook w książce "Pusta przestrzeń". Znamienne, że tak wybitny, znany głównie z autorskich przedstawień reżyser, kiedy wystawiał Becketta, nie skreślił mu nawet przecinka, zdając sobie sprawę, z jak spójnym materiałem ma do czynienia. Piotr Cieplak kopca nie docenił. Mimo to przez pierwsze 15 minut jego spektakl się broni.
Ludzie!!!
Winnie-paralityczka, okrywająca bezwładne nogi pikowaną kołderką, to wprawdzie nie to samo, co Winnie zjadana przez Czas, niemniej Janda gra tak przekonująco, że odrzuca się wątpliwości i gotowi jesteśmy przyznać, że i tak można mówić o przemijaniu, pamięci i nieubłaganym kresie. Reżyser zastosował zasadę, której w dokumentalnym filmie "Jak to się robi" Marcela Łozińskiego uczy młodego polityka spec od kreowania wizerunku Piotr Tymochowicz: "Nie mów Proszę państwa, mów Ludzie!". Spektakl w Polonii został obmyślony wedle podobnej reguły: Janda nie wysyła wyszukanych komunikatów, skierowanych do garstki zatwardziałych intelektua listów, którzy na hasło
"Beckett" ze zrozumieniem marszczą brew. Teatru Polonia na to nie stać. Ona krzyczy: "Luuudzieee!".
Jako Winnie, opowiadając historię swego życia, złożoną z okruchów wspomnień, chwyta prostymi środkami
za serce, wzbudza współczucie, że taka jeszcze pełna życia, a już od świata odcięta, i nie przepuszcza żadnej okazji na dowcip, tak że widzowie zachłystują się ze śmiechu. Z czasem jednak lekkość ta zaczyna ciążyć, aż chce się wstać i krzyknąć: "Luuudzieee! Nie po to się tu zebraliśmy, żeby się uśmiać!". Pojawiają się jednak dużo większe problemy.
Odkopać niezakopaną
Okazuje się, że Piotr Cieplak, który w Teatrze Powszechnym z farsowego "Słomkowego kapelusza" robi moralitet, a tu z filozoficznego Becketta sentymentalną ciotkę, jest nie tylko reżyserem zadufanym, ale i, delikatnie mówiąc, rozkojarzonym.
Wystawiając "Szczęśliwe dni" najwyraźniej nie zauważył, że mu się tekst z jego rewolucyjnymi pomysłami scenicznymi rozjeżdża. Kopiec wywalił, ale słów: "Czemu on jej nie odkopie? Trzeba ją odkopać. Ja to bym ją odkopał gołymi rękami", już nie.
Siedzi więc Krystyna Janda w fotelu, pod pikowaną kołderką, w ogołoconym z mebli salonie, i opowiada, wskazując ruchem głowy na okno, jak zaglądał przez nie jakiś człowiek, co chciał ją odkopać. I bądź tu, widzu, mądry. Skąd nagle w tej realistycznej, idącej na pospolitość inscenizacji, taka metafora?
Podobnie gdy Winnie obserwuje mrówkę, która wchodzi pod kołdrę. Zdanie "Wlazła do dziury", kiedy nie ma dziury w kopcu, staje się grubym, wręcz prostackim dowcipem. U Becketta to niby ten sam, ale przez swą niejednoznaczność, bez porównania subtelniejszy żart. Na pomysłach Piotra Cieplaka straciła też relacja Winnie z Williem, którego reżyser odprawił za kulisy, skąd od czasu do czasu przyczłapuję na scenę. U Becketta siedzi on za kopcem, zza którego coraz to widać jego głowę lub ręce, i tam kieruje swój przejmujący monolog Winnie. W Polonii Willie swobodnie porusza się po scenie, siada na stołku w zasięgu wzroku Winnie, więc zupełnie niezrozumiała staje się jej wypowiedź: "Wiesz, co mi się marzy czasami? Żebyś na stałe przeniósł się na tę stronę, bym mogła cię widzieć. (...) Lub chociaż na trochę, co jakiś czas. Żebyś przechodził na tę stronę co jakiś czas, bym mogła się tobą nacieszyć. Ale nie możesz, wiem o tym". U Cieplaka może.
Grający Williego Jerzy Trela, który na co dzień pracuje w Starym Teatrze, opanowanym przez młodych reformatorów sceny, i nie takie już rewolucje w życiu widział, postawione przed nim zadanie wykonuje w mistrzowski sposób. Scena wspólnego śmiechu Winnie i Williego, poprzedzona jego żartem o porubstwie, to jeden z najlepszych momentów w spektaklu.
Coś o myszce
To, co ledwo trzyma się kupy w pierwszym akcie, zupełnie rozsypuje się w drugim. Z niejasnych przyczyn następuje bowiem w inscenizacji Piotra Cieplaka radykalna zmiana. Po odejściu od Becketta w pierwszej części mamy nagle próbę nawiązania do jego stylistyki, choć niekoniecznie z tej sztuki, lecz, powiedzmy, z "Komedii" lub "Nie ja".
W tym momencie wychodzi, na jaw zupełna niemoc Krystyny Jandy wobec takiego wyzwania, w sprostaniu któremu nie umiał jej już reżyser pomóc.
Z twarzą skierowaną bardziej ku sufitowi niż widowni Janda wygłasza w bardzo szybkim tempie i bezładnie wyprany z sensu monolog, który budzi na widowni dezorientację - o czym ona plecie? To co, kocha go czy nie kocha? W głowie jej się pomieszało pod koniec dnia? Jaka myszka? Jaka Mildred? Mrówka to była - wlazła jej do dziury, ale myszka? I kim jest Mildred? Nie zdążysz się połapać - koniec monologu. Kurtyna. Żal.
"Kto kogo wkopał?"
Iza Natasza Czapska
Życie Warszawy nr 12
15-01-2007
SCENY Z ROZPADU ¦WIATA
"Szczęśliwe dni" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.
Piotr Cieplak w spektaklu "Szczęśliwe dni" przypomniał, że starość to nie tylko odchodzenie i pamięć, ale też trudy i radości trwania.
Czy starzy ludzie myślą o przyszłości? Tak. Niektórzy nawet obsesyjnie. Zwłaszcza jeśli nie pozostało już nic do zrobienia, powiedzenia, odczucia, a człowiek nadal budzi się i ma przed sobą nieprzeliczone ciągi chwil. Wtedy pojawia się wyrafinowana ekonomia czasu: planowanie, kalkulacja, celebrowanie najprostszych czynności, oszczędzanie ich na potem.
Sztuka Samuela Becketta "Szczęśliwe dni" pokazuje tę udrękę w dobitny sposób. Powstała w 1961 roku - pisarz, którego stulecie urodzin obchodziliśmy w zeszłym roku, miał już wtedy na koncie dzieła najważniejsze: "Czekając na Godota", "Końcówkę", "Ostatnią taśmę Krappa". Dwuaktowy dramat pojawia się na polskich scenach w dobrym momencie. Kto przez kilka miesięcy obserwował kolejne premiery, mógł odnieść wrażenie, że stary człowiek wart jest tyle, ile jego pamięć i sprawność jej przekazywania.
Jan Klata w "Transferze!!!" (Teatr Współczesny we Wrocławiu) wykorzystał grupę polskich i niemieckich przesiedleńców, którzy po sześćdziesięciu latach od wypędzeń stają się żywym materiałem źródłowym. Krzysztof Warlikowski w "Ifigenii na Taurydzie" (Opera Garnier w Paryżu) pokazał antyczną bohaterkę jako staruszkę, która w domu opieki odtwarza ze wspomnień tragiczne wydarzenia. Zapatrzonymi w przeszłość, przekwitającymi kobietami uczyniła "Trzy siostry" Monika Pęcikiewicz ("One", Teatr Polski we Wrocławiu), Krystian Lupa w "Na szczytach panuje cisza" (Teatr Dramatyczny w Warszawie) pokazał pisarza, który swoje wspomnienia urabia na kształt złotej legendy. Dotkliwe operacje na pamięci przeprowadza się także poza teatrem w ramach "IPN-izmu". Pamięć starszych pokoleń stawia się przed sądami, przeciąga przez teczki, przepuszcza przez magiel taśm.
U Becketta pamięć to sprawa jak najbardziej doraźna. Tragizm pamięci to tragizm "tu i teraz", a nie tragizm dziejów, narodów, wielkich narracji. Wiennie (Krystyna Janda) i Willie (Jerzy Trela), małżeństwo pozostawione samo sobie na odludziu, w każdej chwili przeżywa dramat rozpadu świata. W tym dramacie nie chodzi już o spójność biografii, o możliwość wylegitymowania się z każdego czynu i z każdej decyzji. Perspektywa jest drastycznie krótsza. Kolejne chwile rozpraszają się, tracą ciągłość, giną. Czesałam przed chwilą włosy czy nie czesałam? Włożyłam kapelusz czy mam go jeszcze na poręczy? Dla przykutej do fotela Wiennie umycie zębów, wyciągnięcie lusterka, otwarcie parasolki to wydarzenia na miarę życiowych przełomów. Wpada w panikę, ilekroć nie może ich sobie przypomnieć. Skleroza pożera ją po kawałku, niszcząc wszystko, czym jeszcze przed chwilą była.
Beckett napisał Wiennie jako postać zasypywaną powoli przez piasek, kobietę, która pogrążając się po pas i po szyję w ziemi, traci kontakt ze swoim ciałem. Wydaje się jednak, że to znikanie w kopcu równie dobrze może odnosić się do obumierania ducha. Pozostały tylko przedmioty zgromadzone w przepastnej torbie i mąż, co do którego "nie może wykluczyć, że czasem jej słucha". Gdy elegancka Janda monologuje z rozpaczliwą intensywnością, niemy, zgarbiony Trela szura wokół niej w bólu i otępieniu. Rozciągnięte spodnie pidżamy, szlafrok i kapelusik nadają mu wygląd komiczny i żałosny. Czasem przysiądzie w kwadracie światła, by odczytać ogłoszenie z gazety, czasem zniknie za drzwiami, by jęknąć, zawyć, zaszlochać. Jemu czas pozostawił wprawdzie szczątkową zdolność ruchu, ale to ruch zwierzęcia szukającego jakiejś szczeliny, by umrzeć.
Scena zbudowana jak pokój w szpitalu czy domu opieki przypomina dzieła największych podglądaczy przemijania: Vermeera, Hoocha, Vilhelma Hammershoi. Na pustej podłodze Wiennie i Willie są jak zepsute przedmioty, o których ktoś zapomniał przy przeprowadzce. Staromodny rower wydaje się gorzkim żartem z ich sytuacji. Na tym rowerze nikt już nie pojedzie. Tych ludzi nikt już nie potrzebuje. Oni także potrzebują się nawzajem tylko po to, by uchronić się przed samotnością. W każdym razie Winnie chce widzieć w mężu słuchacza jej monologów. A on?
W subtelnej, ledwie dostrzegalnej scenie Trela zastyga w pół kroku jak katatonik, Janda zaś błaga go, by ruszył choć palcem, by jej nie opuszczał. Gdy zauważa, że drgnął, przestaje się nim interesować. Uspokojona zapuszcza się w dalsze perory. A on? On stoi dalej, rozprostowując kolejne palce z nieludzkim wysiłkiem, z poświęceniem. Z miłością. Wydaje się, że reżyser Piotr Cieplak uwierzył w tę miłość nawet za bardzo. Sceny czułostek między małżonkami wypadają czasem nieznośnie cukierkowo. Spektakl jest nierówny, ale potrzebny, przypominający, że starość to nie zmaganie się z demonami przeszłości, ale trud godnego przetrwania kolejnej minuty.
"Sceny z rozpadu świata"
Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza nr 12
15-01-2007
MÓWIę, WIęC JESTEM
To jest szczęśliwy dzień. Dlaczego? Bo otworzyłam oczy, poruszyłam ręką; bo mam coś do zrobienia i mogę mówić. Najważniejsze - ktoś się jeszcze rusza za ścianą - o "Szczęśliwych dniach" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.
W korytarzach jest już ciemno. Nie ma świata. Rzeczywistość jest bezprzedmiotowa, pusta, ma sino-szary kolor. Istnieje tylko fotel z drewnianym oparciem na środku sceny Teatru Polonia i Winnie (Krystyna Janda) przykryta starym, pikowanym pledem. Rozpoczyna się rytuał kolejnego dnia. Mycie zębów, szczotkowanie siwych, falowanych włosów, włożenie czerwonego kapelusza. Pozostanie jeszcze schowanie przyborów do torby i modlitwa. Reszta czasu upłynie na walce. Wcale nie z mijającym czasem, ale ciszą - atrybutem nieistnienia. Mija dzień, drugi, trzeci i następny, kolejny, dalszy.
Winnie ciągle jeszcze jest. Mówi, gada, paple, artykułuje, wypowiada się, wysławia. O pierwszym balu, o drugim balu, o pierwszym pocałunku. Recytuje wiersze, chociaż nie pamięta ani słowa. Ale nie ważne. Chodzi o to, żeby się odzywać, żeby kogoś słyszeć. I ruszać przynajmniej rękoma, jeśli nogi już dawno odmówiły posłuszeństwa. Trzeba o siebie dbać, malować usta, skoro jeszcze została odrobina pomadki. Zadawać pytania, szukać odpowiedzi - może się jeszcze kiedyś przydadzą. Podejmować próby. Mieć nadzieję, że wszystko pozostanie tak, jak jest - człowiek się już bardziej nie zmieni, nie zestarzeje. Uparcie wierzyć w odwracalność procesów - możliwość sklejenia rozbitego lusterka.
Słychać szuranie kapci. Jest Willie (Jerzy Trela). Mąż, towarzysz, kochanek. Starszy pan w pikowanym, wyblakłym szlafroku i kalesonach. Ciężko mu usiąść na niskim stołeczku, który ledwo przyniósł, jeszcze trudniej wstać. Twarz stuletnia, zasępiona. Zmęczony wzrok wbity artretyzmem w ziemię.
Każdy walczy jak potrafi. Winnie ucieka od ciszy, Will się w niej chowa. Dodatkowo zasłania się gazetą i zwietrzałymi anonsami. "Potrzebny młody inteligentny". On potrzebuje słomkowego kapelusza i kremu do opalania. Przyszedł do żony zażywać słońca. Za chwilę wyjdzie, ale Winnie będzie wiedziała, że nie jest sama. Ktoś słyszy. Przy odrobinie szczęścia, tego dnia odpowie na pytanie. Kiedyś się zdarzy, że zaśpiewa. Coś mu się przypomni. Aria z "Wesołej wdówki". Usta milczą, dusza śpiewa. Jeszcze warto czekać, żeby to usłyszeć. Zobaczyć ruch ręki, nawet jeśli to choroba Parkinsona, a nie skinienie.
Przyjdzie taki dzień, kiedy zostanie tylko samotność. Pomylą się czasy, wspomnienia, rzeczywistość. Człowiek nie odróżni kim jest - lalką, dzieckiem, dorosłym, starcem. Pojawi się strach o siebie, lęk przed sobą. Zostanie bezruch i świadomość, że nie ma ucieczki.
Piotr Cieplak wyciągnął ze "Szczęśliwych dni" to, co w tym dramacie było najistotniejsze. Odrzucił charakterystyczny dla Becketta abstrakcjonizm świata przedstawionego. Zlikwidował kopiec, w którym siedzi Winnie. Równinę zbiegającą się z niebem, hen na horyzoncie, zastąpiły ściany. Reżyser skupił się na procesie odchodzenia człowieka. Nie męża, żony, matki, ojca, ale kobiety i mężczyzny. W tym spektaklu nie jest ważne, dlaczego ona nie może się ruszać; czy ich małżeństwo było udane, a jeśli nie - kto temu zawinił. Winnie i Willie byli razem całe życie. Teraz przeżywają wspólną starość. Tyle ma nam, widzom, wystarczyć.
Wszyscy mówimy o pogodnej jesieni życia. A co się dzieje, kiedy przychodzi zima? Bohaterka grana przez Krystynę Jandę jest starą kobietą. Na początku ma jeszcze swoją gładką twarz. Widać Shirley Valentine, Marię Callas, Marthę z "Kto się boi Virginii Woolf". Charakterystycznie zawiesza głos, przekrzywia głowę, śmieje się, zacina, czekając na kolejne słowa monologu. Wraz z rozwojem akcji gubią się kalki i sprawdzone chwyty aktorskie. Zostaje pusta scena (słabo widoczny pod ścianą rower, którego równie dobrze mogłoby nie być), punktowe światło skierowane na krzesło, koc pod brodą Krystyny Jandy, jej głos i szaleństwo przerażonego, umierającego człowieka. Bez gwiazdorskiej kokieterii słychać zachwyt dziecka nad lalką, jego strach przed myszami w jadalni. Dochodzi do nas arogancja obrażonej kobiety. Brzmi oczekiwanie na kolejny odgłos budzika, który zwiastuje szczęśliwe przyjście nowego dnia. Z potoku chaotycznych fragmentów zdań, da się wyłowić coraz rzadsze racjonalne tony. Troska o Williego, świadomość istnienia głosów tylko w głowie. Wszystko to zagłusza rozpaczliwe nawoływanie męża.
W końcu przychodzi. Ubrany nie w szlafrok, ale czarny, lekko znoszony garnitur i białą koszulę. Już nie stetryczały, ledwo chodzący. Teraz wpada przerysowanym, nadnaturalnym podskokiem na środek sceny. Porusza się jak marionetka. Patrzy publiczności prosto w twarz, po czym odwraca się plecami i upada. Ale to dopiero początek jego wysiłku ponad ziemską miarę i ludzkie możliwości.
W małżeństwie nie chodzi o to, żeby przeżyć ze sobą całe życie, wytrącić z ręki rewolwer, gdy komuś zabraknie siły, kochać się aż do śmierci. Najważniejsze, żeby być razem w chwili, kiedy wszystko wokół powoli ciemnieje. Nawet jeśli my sami już nie istniejemy, a za ścianą jest cicho jak w grobie. Strach przed tą ciszą pozostaje na widowni.
Ewa Hevelke
Nowa Siła Krytyczna
15-01-2007
FIASKO ULEPSZANIA IDEAŁU
"Szczęśliwe dni" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.
Piotra Cieplaka zawiódł instynkt sceniczny - Krystynę Jandę jako Winnie w "Szczęśliwych dniach" unieruchomił nie w kopcu ziemi, jak chciał Beckett, lecz w fotelu.
W Starym dowcipie orkiestra zagroziła nieudolnemu dyrygentowi, że albo postawi każdemu z muzyków po butelce, albo zagrają dokładnie tak, jak dyryguje. Szkoda, że Krystyna Janda (Winnie) i Jerzy Trela (Willie) nie wpadli na podobny pomysł. Koszt w sumie niewielki, a może ocaliliby przynajmniej wysiłek włożony w przygotowanie ról, bo w takiej koncepcji inscenizacyjnej widz nie był w stanie ani się nimi przejąć, ani się do nich przekonać.
Geniusz Samuela Becketta, uważanego za najbardziej reprezentatywnego dla dwudziestego wieku dramaturga, polegał właśnie na tym, że banalne zachowania swoich bohaterów umieszczał w niecodziennej scenerii - jakby laboratoryjnie wypreparowanych warunkach -przez co nabierały nowych, zaskakująco świeżych znaczeń. Stąd para starych małżonków w kubłach naśmieci w"Końcówce", dwie kobiety i mężczyzna tkwiący po szyje w urnach w "Komedii" i, oczywiście, zakopcowana Winnie w"Szczęśliwych dniach". Takie usytuowanie bohaterów sprawiało, że widz z zafascynowaniem śledził dialogi, starając się nie uronić żadnej informacji, która mogłaby choć trochę wyjaśnić tajemnicę tych zdumiewających ograniczeń i barier.
Winnie siedząca na fotelu z nogami owiniętymi pikowanym pledem i perorująca do zahukanego męża pantoflarza, to obrazek żywcem wyjęty z telenoweli. Nie po to Beckett tak pieczołowicie wyłuskał tę parę z mieszczańskiego salonu - typowego dla obyczajowej komedii czy farsy - by Cieplak ją tam na powrót bezrefleksyjnie umieszczał. Chyba, że miałby istotny powód, którego w przedstawieniu Teatru Polonia, dalibóg, nie znajduję.
Winnie Jandy to współczesna pani domu, do tego stopnia pochłonięta swoją osobą, jak i strofowaniem męża, że nie potrzebuje nawet telewizora.
Dziwić tylko mogą w tym kontekście przywoływane przez nią wspomnienia pary ludzi - nazywanych Shower albo też Cooker - którzy zastanawiali się nad jej odkopaniem. Po pierwsze, skąd przypadkowi przechodnie mogliby się nagle znaleźć w domu Winnie i Williego? A po drugie, z czego mieliby ją odkopywać? Kompletny bezsens.
"Fiasko ulepszania ideału"
Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita nr 12
15-01-2007
SZCZę¦LIWE DNI
Kiedyś trudno było pomyśleć, żeby w sztuce Becketta odważono się redukować inscenizacyjne pomysły autora, który sam zredukował wszystko do granic możliwości. Ale okazuje się, że jego minimalizm został już przyswojony przez naszą kulturę, a unieruchomienie bohaterki bez kopczyka piasku jest dla widza oczywiste - pisze Smecz w Rzeczpospolitej - Plus Minus.
Moje teksty mają być teraz krótsze. Nie traktuję tego jako szykany, lecz jako część globalnego procesu, któremu podlegają wszystkie media. To, co krótkie, czyta się teraz łatwiej i lepiej się sprzedaje, a więc bez trudu wchłonie to gąbczasta masa czytelnicza.
1.
Jak buntować się przeciwko globalizacji i komercjalizacji? Wróg nie jest wyraźny, na dodatek sam boleje i cierpi, że zmuszony jest upraszczać i skracać. Na znak protestu można wycofać się w milczenie, które po chwili zniknie w powszechnym zgiełku, lub pogodzić się ze zjawiskiem. A uczy ono skrótu, nawet tych, którzy są skłonni tej tendencji się oprzeć. Ja też już odruchowo szukam krótkich tekstów. Czy jednak sam zmieszczę się na takiej przestrzeni?
Szef wielkiego medium, kiedyś kolega opozycjonista, gdy wychodzę z jego gabinetu, ściska mi dłoń na pożegnanie i mimochodem mówi: "cenzura to był mały pikuś przy tym, co teraz wymusza na nas komercja". Ta prawda jest przejmująca także dlatego, że tak łatwo się z nią godzimy.
Wzrusza mnie, gdy w telefonie komórkowym słyszę głos Wisławy Szymborskiej i jej zdziwienie, że to magiczne urządzenie jednak działa. Przeprasza, że już nie zdąży przesłać swojej słynnej wycinanki na urodziny mojego synka - moja wina, nie zawiadomiłem. Przy okazji pyta, czy będę dalej mógł pisać w "Rzeczpospolitej". - Ależ oczywiście - mówię. - Nie rozumiem, czemu tak się wszyscy dziwią, że będę dalej pisać w "Plusie"? Niech mi to ktoś wyjaśni!
*
W złym guście jest znęcanie się nad fizycznym wyglądem ważnych przedstawicieli rządzącej ekipy. Ale tak powszechny brak urody czy choćby wyglądu jako takiego jest uderzający i nie pozwala na brak komentarza, chociaż dobre wychowanie zachęca, by ten fakt przemilczeć. Czy mamy jednak obowiązek przestrzegania reguł dobrego smaku wobec tych, którzy ich nie przestrzegają? Każdy z nas, nawet największy esteta, wybaczyłby minister Fotydze, że nie może brać udziału w konkursach piękności, gdyby tylko miała widoczne zalety umysłu i talent do dyplomacji. (Jeśli ma te cechy, to głęboko ukryte, gdy właśnie w tym zawodzie powinny być widoczne jak na dłoni.) Do licznych kuriozalnych nominacji dochodzą kolejne. Jakby ludzie pozbawieni gustu i wyczucia meblowali dom. To nie tylko ich dom, on nasz wspólny.
To, że naród dokonał takiego wyboru, wiele o nas mówi. Ujawnił się brak estetycznego wyrobienia i tradycji, gdyż faktem jest, o czym już nieraz pisałem: wszystkie tradycje były w Polsce rwane oprócz tradycji niechlujstwa. I nie jest przypadkiem, że żaden z prezydentów III Rzeczypospolitej nie miał pojęcia o estetyce. Nie ma prostej zależności między estetyką a moralnością, ale nieprosta jest.
Więcej jednak mówi i bardziej niepokoi język używany przez naszych polityków. Jeśli posłuchać go wnikliwie, widać, że znowu powstaje nowomowa, pełna insynuacji, etykietowania, niektóre słowa są już tak zatrute, "liberalizm, lewica... ", że nie idą prosto, tylko kluczą. Wychowani w PRL potrafią ten język odczytać, ale też go tworzyć. To, że nowa władza wykorzystuje ową wiedzę do swojej gry o polskie dusze, jest kolejnym grzechem ciężkim tej ekipy. Rzetelnej analizy języka dokonuje i będzie dokonywał Michał Głowiński, znakomity analizator języka komunistycznej propagandy. Kto by się spodziewał, że ta umiejętność przyda się też po przełomie.
*
Sprawdza się żelazna reguła naszego życia publicznego: nie wytrzymuje ono dwóch tygodni bez jakiegoś skandalu; kolejny wybucha, gdy właśnie dogorywa poprzedni. Niektóre afery są rozśmieszające, inne przygnębiające i odrażające, są też niszczące.
Arcybiskup Wielgus i jego życie... "Czy jego Ekscelencja też pasał gęsi?" - pyta dziennikarz, odpowiedź jest twierdząca, gdyż kapłan pochodzi ze wsi... O włos, a Ekscelencja pasałby dusze wszystkich wierzących Polaków.
Ten dramat ma posmak grozy i groteski. Kościół uważa, że jest ponad lustracją, nawet ponad faktami, gdyż jego władza nie z tego jest świata. To jednak nie zawsze sprawdzało się w historii, jak i model kapłana, który kocha Boga, a niekoniecznie ludzi.
Teraz mogą triumfować zwolennicy lustracji, mam szczęście, że w tym sporze nigdy nie opowiedziałem się jednoznacznie po jednej stronie, nie z asekuranctwa, raczej z zagubienia.
Gorliwi lustratorzy odpychali mnie swoim obliczem, jakby sami przytrzasnęli sobie palce, a gorliwi jej przeciwnicy mają skrzydła anielskie podejrzanie łyse.
Nie wiem, jaka jest realna skala pomówień lustracyjnych, jak prawda miesza się z fikcją, nikt tego nie wie, ale widzę, że problem dotyczy zaskakująco wielu ludzi, których znam. Opowiadają, jak są przez to upodleni i bezradni. W czarnym blasku dramatu arcybiskupa bledną dramaty zwykłych ludzi, szkoda, wielu z nich wydaje się bardziej wartościowych od tego kapłana. Z opisów wyłania się sylwetka karierowicza, postać żywa we wszystkich czasach i systemach. Potrafi powiedzieć ubekom to, co zapewne czuł szczerze: "katolicyzm w polskim wydaniu oceniam jako wsteczny i zacofany". Ale biskup wolny od współpracy, już w wolnej Polsce z tym zacofanym nurtem się wiąże, w nadziei, że nurt ów wyniesie go wysoko.
Pewne postawy kardynała Wyszyńskiego był usprawiedliwione, gdy Kościół stał się oblężoną twierdzą. Gorzkim tego owocem będzie wyniesienie Józefa Glempa na metropolitę warszawskiego. Duchownego o wąskich intelektualnych horyzontach i neoendeckim światopoglądzie. Ale nie tylko on po roku 1989 przeoczył, że w łonie Kościoła rozwija się taki wrzód jak Radio Maryja. (Pielgrzymki do telewizji Trwam członków rządu przejdą do historii polskiej hańby). W finale swej ziemskiej misji prymas Glemp deleguje na następcę biskupa Wielgusa, którego teczkę znał. Że co proszę...? To wszystko wina Michnika, który walczył z lustracją? A nie wina zaduchu, jaki panuje w polskim Kościele? To, co się stało, to nie jakiś przypadkowy błąd, pracowała na to tradycja Kościoła, który nie potrafił uwolnić się od konserwatywnych ograniczeń, jakie pozostawił mu okres walki i rola obrońcy narodu. Jakby po porodzie wolności nie wyrzucono łożyska i zgniło. (A przecież pamiętam to cudowne poczucie bezpieczeństwa w świątyniach, w tamtych czasach, tylu pięknych księży i wdzięczny im jestem).
Tłum w katedrze i pod nią zaciekle bronił "zaszczutego arcybiskupa", wołając "Chcemy Wielgusa, chcemy Polaka". I Chrystusa Polaka, i matkę jego Polkę. Ten narodowy skansen jest upiorny. Oto objawił się lud karmiony przez ojca dyrektora, baby z rzezią w oczach, wrzaski: "Żydzi i masoni!".
Od lat krytykowałem polski Kościół i wielu kapłanów za konserwatyzm, narażając się na zarzuty, że mam uprzedzenia. Tak, mam uprzedzenia do zamkniętego myślenia, ono prędzej czy później prowadzi do katastrofy. Bliscy mi księża, z którymi się spotykałem, rozkładali ręce: co mamy mówić ludziom? Tak było przed laty, a co teraz? Czy po kolejnych moralnych katastrofach Polacy wytrzymają tę kościelną? Tak, gdyż nie mają innego wyjścia.
Słucham komentarzy najbardziej światłych naszych katolików i ściemnia mi się przed oczyma. Jarosław Gowin pisze radośnie: "To, co się stało, graniczy z cudem". Miły memu sercu Cezary Gawryś: "Uważam, że w tym wszystkim jest zamysł Boży. Nazywam to potężnym dmuchnięciem Ducha ¦więtego". Krzysztof Zanussi: "Ucieszyłem się tym obrotem rzeczy. ¦wiadczy on o jakimś organizacyjnym zdrowiu i sile Kościoła". Nareszcie rozumiem, to Opatrzność zesłała nam grzesznego biskupa i zbiorową słabość naszego episkopatu, abyśmy ubogacili się nieszczęściem.
*
Mój synek przestał być noworodkiem i z dnia na dzień awansował na niemowlaka. Zupełnie dorośle ziewa, kicha i ma czkawkę. Podobno robił to już w brzuchu. I już widzi, że oprócz niego jest jeszcze jakiś inny świat. Zerka na to wszystko ciekawie albo nieufnie, czasami ze zgrozą. Gdy wpada w przerażenie, ogarnia mnie smutek, wiem, że ten lęk będzie jego cieniem, nawet jeśli przyjdzie mu mieć szczęśliwy los. Całe życie było mi potrzebne, by zmierzyć się z pytaniami, które zacznie wkrótce zadawać - co to jest, po co i dlaczego?
2.
Mam dzięki temu szanse odkryć nowe sensy poezji, sztuki, która jest u źródeł sztuk wszelkich, dlatego małe dzieci mają w sobie jej tak wiele. Kiedy patrzę, jak mój dorosły syn bierze go czule na ręce, wiem, że zamyka się rozdział. On, który tak dobrze zna szwedzki, będzie mógł w tym roku przeczytać na stacjach sztokholmskiego metra wiersz, jaki wraz ze mną stworzył trzydzieści lat temu. Wyszliśmy na pierwszy spacer zimową nocą, spojrzał nagle w górę i zdumiony zapytał: - Co to jest? Odparłem: - To są gwiazdy. I poczułem wtedy, że boję się puścić jego małą łapkę, by nie zostać samemu, zagubionemu we wszechświecie. (Wkrótce jednak stan wojenny zabierze mi metafizykę i skaże na dosłowność). Sztokholm ma kolejną akcję wieszania wierszy z całego świata na stacjach metra. Myślę o tej poezji i o prozie ludzkich twarzy w wagonach metra świata. W latach, które tak szybko minęły, obnażając nagi peron, patrzyłem na te zgaszone oblicza z bólem, w metrze paryskim, sztokholmskim, torontońskim i seulskim, wszędzie takie same. Nie znam tylko metra warszawskiego, jest za blisko.
*
Przyleciał Olek, mój przyjaciel z lat wczesnej młodości, gdy taka bliskość miewa smak miłości, przybył z Kalifornii, jak zawsze bez zapowiedzi. Jesteśmy już wyliniali, sierść wyłazi nam kłakami, nie powinno się nas wpuszczać do pokoi, gdzie są kanapy i dywany. Ale mimo wszystko jesteśmy prawie tacy sami jak wtedy, gdy wałęsaliśmy się deptakiem Sopotu, marząc o pięknych dziewczynach, dziwnie niedostępnych, pachniało morze, a Ewa Demarczyk śpiewała w pobliskiej Operze Leśnej. Jesteśmy więc tacy sami, tylko zapachy zgasły.
Olek na chwilę odłożył kamerę i zrobił film sensacyjny ze Stevenem Seagalem, "Black Dawn". Ten mistrz sztuk walki nieco przytył i na planie miał problem, by złapać oddech, nawet po wygłoszeniu swojej kwestii. - Prześlij go na DVD - proszę. Nie ma mowy, to film akcji, wstydzi się, ma przecież większe ambicje.
Jak być sobą mimo wszystko, jak nie dać się życiu i głupiej komercji, jak unikać artystów w krainie artystów opętanych sobą? Takie same są problemy pod jasnym niebem Hollywood i pochmurnym Warszawy.
Przemilczałem rocznicę stanu wojennego. Ta noc boleśnie przeorała moje życie, zmroziła lata, ale też jaskrawo je pomalowała. Miałem szczęście, że ów koniec świata zastał mnie na nogach. Kiedy jest koniec świata, zawsze lepiej budzić ludzi, niż być budzonym.
Oto nad Warszawą wstaje szary świt z krwawymi pasmami, miasto jak Guliwer w krainie Liliputów budzi się skrępowane od góry do dołu... Po nocy przygód nie do wiary jestem u znajomych, ich też obudziłem - w moim pobliskim mieszkaniu, do którego przez rok nie będę miał wstępu, od północy czeka na mnie czterech drabów, którzy przybyli z łomem.
Wysłuchaliśmy przemówienia generała. A więc to nie inwazja sowiecka, odetchnąłem, by znowu wpaść w rozpacz. Łajdaki, zrobili to! Przegraliśmy, ale niech świat patrzy, jak pięknie giniemy. Nie poszedłem wtedy spać, trzeba przecież coś robić, coś robić, ale wyobraźmy sobie, że jednak zasnąłem na chwilę, by obudzić się dzisiaj.
W holu budynku radia wpadam na Zbyszka Bujaka. On też zmieniony nie do poznania, to już nie ten młodziutki o anielskiej twarzy robotnik, w którym kochali się intelektualiści. (W stanie wojennym wielki bohater podziemia - miałem się z nim konspiracyjnie spotkać, by zrobić wywiad dla swego podziemnego pisma, śledzili mnie i na krótko przed spotkaniem wpadłem, by wylądować na betonie Białołęki. Tam zdychałem z niepokoju, że go zdekonspirowałem - od tego czasu mam problem ze snem. Dziękuję, generale, za błogostan bezsenności).
Witam się ze Zbyszkiem, on też wie, że wraz z generałem zabrali mi sen. Jest 25. rocznica stanu wojennego, jak ten czas zleciał! Pytam: - Będziesz brał udział w jakimś programie o stanie wojennym? Ja też chciałbym cię zaprosić. Nie ma mowy, obrusza się, on tylko kilka słów w Radiu Polonia dla Białorusi, oni mają podobną sytuację jak my wtedy. A tak to nie powie nic nikomu. Sytuacja jest parszywa, nie chce być manipulowany przez media. Gorzko mi się zrobiło, jakbym był reżimowym dziennikarzem.
Zbyszek, uchylając się od działalności politycznej, zapewne ocalił duszę. Nic nie pomogło. Jego mit umarł. Jak wszystkie mity lat 80. Sami je zarżnęliśmy.
*
Nigdy za mej pamięci, pomijając stan wojenny, nie kreowano w życiu publicznym tyle kreatur co teraz. Winne są nie tylko ruchy tektoniczne, które otwierają szczeliny dla jaszczurek, ale też media, które potrzebują aktorów, by obsadzić rolę nędznika w swoich programach, gdzie nieustannie musi się odbywać coś w rodzaju rycerskiego turnieju.
A ci rycerze, Jezus Maria, o brzuchach i trzech podbródkach! Rycerze różnych opcji. Tak to, co u źródeł miało szlachetny cel zestawiania wielu racji, prowadzi do płodzenia demonów.
Najbardziej gorliwi zwolennicy i wrogowie PiS-u zaczynają przypominać grupy religijne, oparte na wierze i doskonale odporne na argumenty. Nie wykluczam, że należę do jednej z nich. Tym być może różnię się od wielu innych wyznawców, oni nie mają żadnych wątpliwości.
Mój największy gniew na PiS: za pobudzanie w Polsce myślenia zatęchłego. Już po kilku zdaniach noworocznego orędzia prezydenta gaszę telewizor, zaduch!
*
To chyba w kinie Polonia na jakimś filmie widziałem ostatnio Krzysia Wolickiego. Tyle było w nim błyskotliwego jadu, teraz nie ma go, jakby nigdy nie było. A kino Polonia kupiła Krystyna Janda i przerobiła na prywatny teatr. Bardzo mi się ten pomysł podoba. W czasach opozycyjnych propagowaliśmy hasło: "Zamiast palić komitety, zakładajcie własne". Teraz żywe powinno być hasło: zamiast bezradnie wściekać się na to, co jest, zmieniajcie stan rzeczy - zakładajcie nowe partie polityczne w miejsce sparszywiałych. I budujmy nowe sceny, nie tylko polityczne.
Po latach niewidzenia spotkanie nie tylko z Krysią, z jakże wieloma ludźmi - tyle rzeczy stało się w naszym życiu prywatnym i publicznym, a bez wahania zgadzamy się, kto palant, szaleniec, podlec. Tak, to jest ten znienawidzony salon, on nie ma kanapy ani foteli, jest w naszych głowach. Tym bardziej niedostępny dla paranoików. Iluż ludzi oszalało z poczucia, że ich tam nie wpuszczono. Nie wiedzą, że salonu nie ma.
Mam napisać kilka słów o "Szczęśliwych dniach" Samuela Becketta do programu spektaklu w Polonii. Zamiast spędzać święta z Biblią, spędzam je z Beckettem, który mówi: "każde słowo to niepotrzebna plama na milczeniu i nicości". Ale czy nie jest to "marność nad marnościami...". Wedle wskazań dramaturga Winnie, bohaterka sztuki, "tkwi zakopana po pas w samym środku kopca piasku". Ten kopiec jest symbolem ludzkiego unieruchomienia. Ale w inscenizacji Piotra Cieplaka kopca już nie ma, ona siedzi na fotelu, jakby unieruchomiona samą sobą. I to jest jasne, zrozumiałe dla widza. Piszę o tym, gdyż to ciekawy znak, jak wiele zmieniło się od czasu napisania sztuki przez Becketta w roku 1960. Tej zmiany dokonał czas, największy reżyser ludzkiego teatru.
Kiedyś trudno było pomyśleć, żeby w sztuce Becketta odważono się redukować inscenizacyjne pomysły autora, który sam zredukował wszystko do granic możliwości. Ale okazuje się, że jego minimalizm został już przyswojony przez naszą kulturę, a unieruchomienie bohaterki bez kopczyka piasku jest dla widza oczywiste. Jakby przez te lata słowa znowu straciły na znaczeniu, a Godot, na którego tylu się nie doczeka, jeszcze bardziej się uniewyraźnił.
Siedzę na jednej z prób i słucham, jak Krysia wciela się w rolę, nie zna jeszcze dobrze tekstu (ja nigdy bym się tego nie nauczył, więc i tak podziwiam). Jest więc poirytowana, gra irytacją, wtrąca co chwila słowa, czasami bardzo brzydkie. Myślę: taki spektakl, w którym widać szwy, gdzie życie przeplata się ze sztuką, bywa bardziej poruszający niż ten ostatecznie wygładzony. Nagle zwraca się do mnie i staję się częścią teatru, w sali bez okien, gdzie nie widać naszej sceny politycznej. I tak jednak jest o wiele lepiej.
"Szczęśliwe dni"
Smecz
Rzeczpospolita nr 11/13-14.01 - Plus Minus
15-01-2007
SZCZę¦LIWY DZIEń BECKETTA
"Szczęśliwe dni" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Paweł Sztarbowski w Newsweeku Polska.
Wybitne role Krystyny Jandy i Jerzego Treli podtrzymują wiarę w to, że Beckett wytrzyma próbę czasu.
Minął właśnie Rok Beckettowski. Harold Pinter, laureat Nagrody Nobla z 2005 roku, tak określił jego bohatera: "Jest on najodważniejszym, najbardziej bezlitosnym spośród współczesnych pisarzy. Im bardziej wpycha mi nos w gówno, tym bardziej jestem mu wdzięczny". Najważniejsze realizacje mijającego roku pokazały jednak, że ta dramaturgia trąci już myszką. Nieprzypadkowo największym wydarzeniem związanym z Beckettem w mijającym roku okazała się awantura w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Krytyk literacki Michał Paweł Markowski spoliczkował tłumacza dzieł Becketta Antoniego liberę w czasie prób do spektaklu "Urodził się i to go zgubiło".
Przedstawienie, które łączy trzy jednoaktówki, przejdzie do historii teatru jako anegdota, a nie wydarzenie artystyczne. Rozczarowało także wcześniej wyreżyserowane przez liberę "Czekając na Godota" w Teatrze Narodowym. Warszawski spektakl to zaledwie precyzyjne odtworzenie wskazówek zawartych w didaskaliach, bez scenicznej wizji całości. Należy pamiętać, że prapremiera "Czekając na Godota" w 1953 roku była początkiem rewolucji w teatrze. Sztuka redukowała wszelką widowiskowość i odrzucała dotychczasowe reguły dramatyczne. Niestety, to, co wtedy było nowością i szokiem, dziś jest tylko akademicką poprawnością. Spektakle Libery są właśnie tylko poprawne, ale też chłodne, wyprane z emocji i śmiertelnie nudne.
Gdy wydawało się, że dramaty Becketta należy odstawić do lamusa, bo na dzisiejsze chaotyczne czasy są zbyt precyzyjne, a wszelkie próby rozbicia żelaznej struktury kończą się klęską, nadeszły "Szczęśliwe dni" w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia (premiera 12.01). W przedstawieniu zwyczajność zastępuje napuszoną metaforę. Nie ma tu kopca, w którym siedzi zagrzebana Winnie. Jego ekwiwalentem okazuje się zwykły stary fotel i nogi owinięte kołdrą. Winnie to jedna z najlepszych ról Krystyny Jandy - skupiona na szczególe, zdyscyplinowana W spektaklu Cieplaka nie ma aktorki, która gada sama do siebie dla zabicia czasu. Janda stworzyła coś w rodzaju monologu pozornego, który tak naprawdę jest ciągłym szukaniem dialogu z partnerującym jej Jerzym Trelą (Willie). Oboje kreują bogate postaci prawdziwych partnerów, gdzie właściwie nie wiadomo, czy to Winnie swoją paplaniną wypełnia milczenie Williego, czy też Willie milczeniem dopełnia gadulstwo partnerki. Piotr Cieplak odszedł od didaskaliów Becketta. Być może dzięki temu udało mu się stworzyć żywych bohaterów, którzy nie funkcjonują jak postaci z teatru absurdu, ale zwykli ludzie z teatru codzienności. Obok "Szczęśliwych dni" w reżyserii Cieplaka z Roku Beckettowskiego w Polsce warto będzie pamiętać Festiwal Transpozycje zorganizowany w Teatrze Łaźnia Nowa we współpracy z Schauspielhaus w Zurychu. Wydarzeniem była "Ostatnia taśma Krappa", z którą wystąpił Rick Cluchey, były więzień San Quentin w Kalifornii, skazany na dożywocie. Jego życie zmieniło się pod wpływem kontaktu z dramaturgią Becketta w więziennej grupie teatralnej; w rolę Krappa wciela się od 1977 roku. Spektakl był wymyślony i wyreżyserowany przez samego Becketta. Cluchey przyznaje, że wciąż jest wierny tym wskazówkom. Przyjaźnił się z Beckettem aż do śmierci pisarza w 1989 roku, a swojego syna nazwał Samuel. Nie wiadomo, czy ten spektakl jeszcze jest teatrem, czy już stał się życiem. "Ostatnia taśma Krappa" znana jest w Polsce głównie dzięki legendarnej roli Tadeusza Łomnickiego. Do niedawna mogliśmy tylko marzyć o takich mistrzach, którzy genialną interpretacją potrafią odkryć zakamarki tej piekielnie trudnej i zwartej dramaturgii. Dramaty Becketta miały kiedyś siłę rażenia bomby atomowej - najnowsza premiera Piotra Cieplaka pokazuje, że mogą mieć ją nadal, pod warunkiem że nie traktuje się ich jak obiektu muzealnego.
"Szczęśliwy dzień Becketta"
Paweł Sztarbowski
Newsweek Polska nr 3/21.01
15-01-2007