Moje pierwsze próby literackie "Call Center"

Tutaj publikujcie swoje opowiadania, scenariusze, felietony, rysunki itp

Moje pierwsze próby literackie "Call Center"

Postprzez infolinka Pt, 25.01.2008 16:06

Witam,

Na początek rozejrzę się po forum. Chcę dołączyć do grona osób, które trochę piszą. Moja pierwsza internetowa książka jest już od roku w internecie.

Lubisz pisać? Chcesz się podzielić swoimi spostrzeżeniami?

Zapraszam na wirtualną kawę :D

Z pozdrowieniami, Kasia
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Re: Moje pierwsze próby literackie "Call Center"

Postprzez kreska So, 02.02.2008 10:24

infolinka napisał(a):Moja pierwsza internetowa książka jest już od roku w internecie.


czy ja się nabieram na jakiś spam?
wolę wierzyć, że ...tak
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez sonia So, 02.02.2008 10:40

"jestem zapaloną grzybiarką"........... :shock: ........zapraszam na grzyby z moim krisem....ma fisia na tym pkt..nawet teraz jakies zbiera.... :P
..Bóg jej wybaczył czyny sercowe
i lody podał jej malinowe ...
.
Avatar użytkownika
sonia
 
Posty: 11288
Dołączył(a): Pn, 28.02.2005 23:04
Lokalizacja: z szarosci......

Postprzez kreska So, 02.02.2008 10:42

a kris lubi może internetowe kawy z tymi grzybami, co je teraz zbiera?? :->
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez sonia So, 02.02.2008 10:46

jasniej kreska....jasniej, nie panimaju pytania??? jeszcze dla mnie za wczesna pora na myslenie :P
..Bóg jej wybaczył czyny sercowe
i lody podał jej malinowe ...
.
Avatar użytkownika
sonia
 
Posty: 11288
Dołączył(a): Pn, 28.02.2005 23:04
Lokalizacja: z szarosci......

Re: Moje pierwsze próby literackie "Call Center"

Postprzez kreska So, 02.02.2008 10:49

infolinka napisał(a):Zapraszam na wirtualną kawę :D


uwaga ! mój poziom abstrakcji sięga zenitu, wolę nie rozwijać chwilowo wątku...bo dojdzie do spotkania swetra i maszyny do szycia na stole chirurgicznym
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez Tomek So, 02.02.2008 11:25

maszyny do pisania
:)
Avatar użytkownika
Tomek
 
Posty: 3600
Dołączył(a): Wt, 17.07.2007 22:08

Postprzez kreska So, 02.02.2008 17:39

ani sweter (bo ma być parasol)ani maszyna do szycia (jak już , Tomku, zauważyłeś) nie są prawidłowe :)- taka moja inwencja , zmieniająca nieco postać przykładu
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez sonia So, 02.02.2008 18:08

po prostu spojrzalam w profil infolinki...
..Bóg jej wybaczył czyny sercowe
i lody podał jej malinowe ...
.
Avatar użytkownika
sonia
 
Posty: 11288
Dołączył(a): Pn, 28.02.2005 23:04
Lokalizacja: z szarosci......

Postprzez kreska So, 02.02.2008 18:16

i rozpętałaś zawieruchę surrealistyczną

8)

dziękuję-mi się podoba, mam sesję
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Re: Moje pierwsze próby literackie "Call Center"

Postprzez infolinka N, 03.02.2008 01:15

kreska napisał(a):
infolinka napisał(a):Moja pierwsza internetowa książka jest już od roku w internecie.


czy ja się nabieram na jakiś spam?
wolę wierzyć, że ...tak


Witaj Kreska :)

Weszłam jakiś czas temu na ten portal i może spotkałam właśnie kogoś, żeby porozmawiać jak totalny laik, który zaczął pisać w dość zaawansowanym wieku.

Jeśli moją wiadomość trzeba sklasyfikować jako spam, to trudno. Niech zwał jak zwał, bo ...nienazwane nie istnieje :)

Na necie jestem nieregularnie, mniej więcej 2-3 razy w tygodniu, bo obecnie intensywnie pracuję nad zaspokojeniem rachunkodawców. Znasz to: prąd, woda itd.

Piszesz? Czytasz? Może spotkałaś się kiedyś z ...jak to nazwać... takim zjawiskiem które można by ująć w ten sposób: piszesz opowiadanie, książkę, wiersz i osoby z Twojego otoczenia próbują odnaleźć w wybranych postaciach "kawałek siebie". Kiedy wpasują się w jakąś postać, są zadowoleni do czasu kiedy dana postać spełnia ich oczekiwania ...schody zaczynają się w momencie kiedy fikcyjna postać zaczyna odbiegać od ich postrzegania świata.

Podczas czytania jednej z książek czeskiego podróżnika, słyszałam opowieść o tym, że część jego znajomych obraziła się na niego po opublikowaniu książki jego autorstwa. Wtedy nie wzięłam tego zbyt poważnie i przygotowywałam kolejne fragmenty "Call Center". Moja opowieść prawdopodobnie nie wyjdzie poza ramy internetu i mojej szuflady, ale pisanie sprawiło mi dużą przyjemność i jeśli wejdzie mi w nawyk, to może z czasem grozić mi będzie zakup nowej szuflady.

A w Helsinkach znowu leje deszcz. Podobno miała być zima zimą :)

Z pozdrowieniami, Kasia :)
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Postprzez infolinka N, 03.02.2008 01:32

Tomek napisał(a):maszyny do pisania
:)


Witaj Tomku :)

Maszyna do pisania? A co to jest? Stoi gdzieś w magazynie mojego szefa i wszyscy zapomnieli że da się na tym pisać.

Na maszynie do pisania podobno da się pisać. Nie potwierdzę ...nie próbowałam :)

Emotikonki mógłby nasz admin wzbogacić o wirtualną kawę i wirtualną herbatę, bo gości można zaprosić, ale poczęstować ...

Z pozdrowieniami, Kasia :)

Ps do admina: jeśli to czytasz, spróbuj wzbogacić bazę emotikon o filiżankę kawy i kubek herbaty. Wirtualnie cieplej. Dzięki :)
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Postprzez KrystynaP N, 03.02.2008 12:39

Witam Kasiu, chyba się czasem wybiorę na kawę do Ciebie :)
Lubię przeglądać cudze szuflady, oczywiście, jak są otwarte i "zapraszają do siebie".
Kris
KrystynaP
 
Posty: 1257
Dołączył(a): Wt, 30.01.2007 21:21
Lokalizacja: z rodzinnych stron

Postprzez kreska N, 03.02.2008 18:56

brzmiało to jak spam-sorry jeżeli uraziłam...a brzmiało tak pewnie dlatego, że próbki twórczości nie ujrzałam, bo jej nie zaprezentowałaś :] stąd nieporozumienie

zarzuć coś to z chęcią pooglądam :)

mam taką polonistyczną przypadłość-czytam wszystko (po sesji)
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez Tomek N, 03.02.2008 19:38

Hej, Kasiu infolinko! :)

dawaj - jakąś małą próbkę na początek choćby :D
albo wszystko os razu! :P
dawaj!!!

ja też z chęcią poczytam :)
Avatar użytkownika
Tomek
 
Posty: 3600
Dołączył(a): Wt, 17.07.2007 22:08

Postprzez infolinka N, 03.02.2008 22:16

kreska napisał(a):brzmiało to jak spam-sorry jeżeli uraziłam...a brzmiało tak pewnie dlatego, że próbki twórczości nie ujrzałam, bo jej nie zaprezentowałaś :] stąd nieporozumienie

zarzuć coś to z chęcią pooglądam :)

mam taką polonistyczną przypadłość-czytam wszystko (po sesji)


Nie ma sprawy. Obawiam się umieścić link, bo w jednym z forów umieszczenie linku było potraktowane jak spam. Wrzucam więc pierwszy fragment do poczytania.

Rzuciłam okiem na podgląd i nie wygląda to tak estetycznie jak w Wordzie, ale może da się to potraktować jak brudnopis.

Nie jest to pamiętnik, chociaż formą przypomina pamiętnik. Kiedy pisałam "Call Center", nie zdawałam sobie sprawy z tego jakie znaczenie ma wybór narratora. Zarówno postacie jak i zdarzenia są fikcyjne, chociaż niekiedy są oparte o moje doświadczenia i spostrzeżenia oraz o relacje różnych osób. Czy w ogóle da się nie zaczerpnąć niczego z życia i napisać wszystko z fantazji? Pewnie się da, ale ja jeszcze tego nie potrafię.


Jestem ciekawa opinii osób które mnie nie znają osobiście. Czy to co napisałam stanowi opowieść która jest czytelna, powoduje że czytelnik zaczyna się zastanawiać i czy czyta się to z ...jakby to nazwać ...czy czyta się to bez zmęczenia? Czy odbiorca nie czuje się zmęczony i zniechęcony?

Życzę przyjemnego zapoznawania się z "Call Center"

Kasia


CALL CENTER
Tytuł roboczy „Automat ma moje usta i mój głos”


„Ludzki umysł jest jak pijana małpa
– czepia się każdej myśli.”
przysłowie chińskie



WPROWADZENIE


Jestem kobietą. Mam trzydzieści trzy lata. Jestem średniego wzrostu. Noszę ubrania w europejskim rozmiarze 42. Mam męża i syna, mam też psa i kota. Wynajmujemy dwupokojowe mieszkanie komunalne w małym miasteczku. W wolnym czasie szydełkuję i zajmuję się ogródkiem. Pięć lat temu pracowałam w szkole na półtora etatu. Cztery lata temu byłam zatrudniona na cały etat. Trzy lata temu zredukowano mi angaż do pół etatu z pensją o niecałe dwadzieścia złotych niższą niż najniższa krajowa. Dwa i pół roku temu zwolniono mnie z powodu redukcji etatów. Przez prawie dwa lata byłam bez pracy. W tym czasie nie otrzymywałam zasiłku dla bezrobotnych ponieważ w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy miałam tylko siedem z dwunastu wymaganych tzw. okresów pełnoskładkowych. Okresy pełnoskładkowe są to pełne miesiące w których zakład pracy odprowadził do ZUS-u składki w wysokości co najmniej najniższej pensji krajowej w każdym miesiącu rozliczeniowym. Nie liczy się średnia, którą miałam znacznie wyższą, ale okresy pełnoskładkowe.

Przez prawie dwa lata walczyliśmy z mężem o przetrwanie i prawie dwa lata broniliśmy się przed zejściem na margines społeczeństwa. Tego nie uczą w szkołach. Tego nie uczą w mediach. Tego nie nauczyli nas rodzice, bo ich też nikt tego nie nauczył. Ani jeden pracownik Rejonowego Urzędu Pracy ani Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej ani innej organizacji, do którego się zgłosiłam, nie umiał w konstruktywny sposób pomóc mi w radzeniu sobie z trudną sytuacją finansową. Nikt nie potrafił mnie nauczyć skutecznego poszukiwania pracy. Nikt nie nauczył mnie jak otworzyć własną firmę. Żaden pracownik instytucji zajmujących się z mocy prawa przeciwdziałaniu bezrobociu i wychodzeniu z biedy nie kiwnął palcem aby zmotywować mnie i wesprzeć w trudnym procesie poszukiwania pracy czy próbach zdefiniowania formy samozatrudnienia. Słyszałam tylko niezbyt sumiennie przyswojone regułki wypowiadane tonem który zniechęca przed podejmowaniem jakiegokolwiek działania. W każdym z tych miejsc czułam się jak element statystyki i karta przetargowa w talii, która pozwala na utrzymanie się placówki budżetowej w małej mieścinie.
W czasie przebywania na bezrobociu popadałam w obojętność i otępienie a potem ponownie próbowałam pozbierać się by walczyć o zdobycie pracy. Towarzyszący mi stres próbowałam załagodzić jedzeniem. Przytyłam szesnaście kilogramów i moja waga niebezpiecznie zbliżyła się do poziomu dziewięćdziesięciu kilogramów, co przy wzroście około stu sześćdziesięciu centymetrów daje przerażający widok w lustrze i bardzo złe samopoczucie, zaniżoną samoocenę i zachwianie równowagi hormonalnej, pocenie się i zadyszkę, duszności i bezsenność z przejedzenia. Zdałam sobie sprawę że nikomu oprócz mnie nie zależy na tym żebym znalazła pracę. Gdyby nie było bezrobotnych to niepotrzebne byłyby urzędy pracy. Gdyby nie było biednych, to niepotrzebne byłyby ośrodki pomocy społecznej. Cała rzesza ludzi pracujących w tych i im podobnych instytucjach znalazłaby się w sytuacji bez pracy, pieniędzy i z wizją konieczności zmiany zawodu. I znowu znalazłby się jakiś urząd który zająłby się obsługą ich bezrobocia, biedy i bezradności. Paradoks!

W czasie dwudziestu miesięcy odstałam dwadzieścia razy w średnio licząc dwugodzinnych kolejkach do podpisu i po odbiór zasiłku rodzinnego w wymiarze czterdzieści jeden złotych i pięćdziesiąt groszy w Rejonowym Urzędzie Pracy. Co tydzień kupowałam prasę w poszukiwaniu pracy. W ciągu tych dwudziestu miesięcy łącznie kupiłam około dziewięćdziesięciu poniedziałkowych wydań „Gazety Wyborczej” z dodatkiem „Praca”, około dziewięćdziesięciu środowych wydań „Expressu Bydgoskiego” z cotygodniowym magazynem o pracy i tyle samo wydań dwóch pism lokalnych w nadziei na znalezienie zatrudnienia. Spędziłam łącznie około trzystu pięćdziesięciu godzin w internecie na poszukiwaniu ofert w portalach o pracy. Wysłałam dokładnie dwieście dziewięćdziesiąt siedem ofert pracy na które otrzymałam siedemnaście odpowiedzi, wszystkie odmowne. Udało mi się umówić na jedenaście rozmów kwalifikacyjnych. Po każdej z nich pracodawca obiecał się skontaktować jeśli zdecyduje się mnie zatrudnić. Żaden się nie skontaktował. Zadzwoniłam do każdego z nich i za każdym razem otrzymałam negatywną odpowiedź.

Podczas wizyt w różnych firmach zrozumiałam, że kobieta otyła, niemodnie ubrana, nieumalowana i w nieodpowiedniej do wieku fryzurze ma zerowe szanse na pracę. W poszukiwaniu pracy najważniejszych jest pierwszych kilkanaście sekund podczas których potencjalny pracodawca ocenia to co widzi. Jeśli kandydatka nie potrafi zadbać o siebie to znaczy że w pracy też nie będzie sobie radzić. I nie pomoże tutaj żaden dyplom. Mogłabym zamiast dyplomu magisterskiego Akademii Techniczno-Rolniczej mieć w aktach profesurę z Prinston czy Oxfordu a efekt byłby taki sam. Znam kilka języków i jestem specjalistką w swojej dziedzinie i nic tym nie zmieniłam dopóki wyglądałam jakbym miała wykupiony abonament w kolejce po zapomogi.

Postanowiłam zadbać o siebie zarówno pod względem fizycznym jak i duchowym. Postanowiłam schudnąć gdy po Nowym Roku przeraziłam się wchodząc na wagę. Kiedy wskazówka zatrzymała się na cyfrze osiemdziesiąt osiem, poczułam się jakby waga uginając się pod moim ciężarem wrzeszczała: „Pojedynczoooooooo proszęęęęęęęę!!!!!!!!!!!!!”. Miałam dość! Jedyną dietą na jaką było mnie stać, to dieta „MŻ” i listek biochromu. Dieta „MŻ” to od skrótu „Mniej Żreć”. Nie ma w tym finezji o jakiej piszą w kobiecych czasopismach. Nadmierne upodobanie do jedzenia jest jak nadmierne upodobanie do papierosów czy alkoholu. Przejadanie się jest nałogiem i powinno być leczone z urzędu a nie utrwalane nachalnymi reklamami. Każdy spot reklamowy bombarduje żarciem, które powinnam bezwzględnie zjeść. Już od rana na ekranie serwują chrupiące skrzydełka, zupki z paczki, lody, batony, napoje energetyzujące, kiełbaski, jogurciki, chlebki, masełka i smarowidełka. A w razie zgagi pigułki i na wątrobę pigułki, i jest też coś na zaparcia, i na gazy, i na ból głowy, i na brak pamięci. I jeśli zabraknie na to wszystko pieniędzy, to kredycik konsumpcyjny i mieszkaniowy, i na samochód, i na meble, i na nowy telewizor w którym znowu będą reklamy. No i jeszcze w razie wypadku czy zejścia śmiertelnego, także w skutek przejedzenia, obowiązkowo ubezpieczenie nawet tylko przez telefon. A na deser biegają po ekranie nienagannie ubrane lub raczej nienagannie rozebrane, kobiece wzory piękności, które w razie klęski żywiołowej można by sprzedawać na straganie warzywnym w pęczkach zamiast szczypiorku. Nie można przecież nie jeść wcale jak w przypadku leczenia innych nałogów. Jedyne co mi pozostało to pozostanie w rozmiarze europejskim 50 lub przeprogramowanie mojego stosunku do spożywania posiłków, które nie zaczyna się przy otwarciu lodówki ale w momencie planowania zakupów dla całej rodziny. Pierwszym krokiem było zastąpienie obfitych kolacji sokiem i ograniczenie ilości spożywanych ziemniaków i sosu na obiad. Efekty pojawiły się już po dwóch dniach, gdy wskazówka wagi cofnęła się o jeden kilogram a po kilku kolejnych dniach o następny.
Zrobiłam rachunek sumienia dotyczący mojego życia osobistego, zawodowego i umiejętności pozazawodowych. Nauczyłam się bezwzrokowego pisania na komputerze żeby czymś zająć ręce w przerwach między jedzeniem. Po raz kolejny napisałam od nowa cv i kolejny list motywacyjny w którym zamieściłam nowe, kolorowe zdjęcie. Przeczytałam kilka ciekawych książek które łączył jeden wspólny morał „Jeśli chcesz być damą, to musisz wyglądać jak dama, traktować się jak dama, zachowywać się jak dama, myśleć jak dama i pachnieć jak dama.” Wspierała mnie rodzina: mąż, syn, teściowie, rodzeństwo męża i znajomi. Moja teściowa „zasięgnęła języka” i wreszcie mi się udało.
Najpierw zostałam wybrana na ławnika sądowego do wydziału karnego, potem umówiłam się na dwunastą z kolei rozmowę w sprawie pracy po której otrzymałam posadę referenta w wymiarze ćwierć etatu za dwieście sześćdziesiąt osiem złotych miesięcznie brutto. Byłam szczęśliwa, że wreszcie zniknę z ewidencji bezrobotnych i z kolejek do podpisania listy. Od pierwszego kwietnia pracowałam na ostatnim piętrze budynku w którym znajdował się Rejonowy Urząd Pracy. Miałam swoje stanowisko pracy z komputerem i własne biurko. A wszystko to w jednoosobowym pomieszczeniu. Moja szefowa zadbała o to aby moje stanowisko pracy było jak najlepiej dostosowane do moich potrzeb. W moich oczach była cudowną kobietą i autorytetem od którego bardzo chciałam się uczyć. Pod jej okiem zaczęłam się zmieniać. Podpatrywałam relacje panujące w pracy, stroje koleżanek i ich zachowanie. Wszystkie były zadbane, wypoczęte i mniej lub bardziej szczupłe. Po około czterech miesiącach wyrzeczeń, mogłam o sobie powiedzieć, że mieszczę się w normie. Moja waga spadła o osiemnaście kilogramów i wskazówka stanęła na cyfrze 70. Ważyłam mniej niż przed ślubem. Wymieniłam w lumpeksie prawie całą garderobę i nareszcie mogłam zakładać seksowne bluzeczki i krótsze spódniczki. Zaczęłam coraz bardziej upodabniać się do osób z którymi pracowałam. Nawiązałam pozytywne relacje z przełożonymi i współpracownikami. Było mi jak u Pana Boga za piecem z wyjątkiem wysokości zarobków.
Sytuacja finansowa wpływała bezpośrednio na atmosferę w domu gdzie panował stan ciągłego napięcia pomiędzy mną i mężem. Mieszkaliśmy w małym miasteczku w środku Polski. Takim jak inne małe miasteczka w których tylko nieliczni mają pracę, a posady państwowe są rozdzielane według magicznego klucza którego zasady są pilnie strzeżone przez ścisłe grono zainteresowanych. Nie pochodzę z tego małego miasteczka, więc owe zasady będą dla mnie niejasne tak długo, jak długo nie będę potrzebna w towarzystwie. Fakt niemożności otrzymania pracy zgodnej z moimi umiejętnościami był dla mnie nie do zniesienia i gdy kubeł frustracji wreszcie się wywrócił podczas zajadłej wymiany zdań między mną i moim mężem, nabrałam ogromnej ochoty i odwagi na drastyczną zmianę. Chciałam dobrej pracy i było mi wszystko jedno gdzie.
W pewien kwietniowy poniedziałek znalazłam w „Gazecie Wyborczej” ogłoszenie jednej z największych w Polsce firm zajmujących się rekrutacją pracowników dla dużych zleceniodawców. Poszukiwali konsultantów telefonicznej obsługi klienta do nowo powstającego Call Center w Toruniu. Poszukiwane były głównie osoby z biegłą znajomością języków skandynawskich. Ale pod spodem, drobnym drukiem była również oferta dla osób ze znajomością niemieckiego, rosyjskiego, ukraińskiego, węgierskiego, rumuńskiego i czeskiego. Mówię biegle po czesku, słabiej po rosyjsku. Znam podstawy angielskiego. Mieszkałam ponad dziesięć lat w Czechach. Postanowiłam spróbować swoich sił w tej firmie. Była to spora odmiana po pracy w szkole i niepracy przez prawie dwa lata.
Zadzwoniłam jeszcze tego samego dnia. Przeszłam pozytywnie wstępną rekrutację, więc wysłałam aplikację na podany adres mailowy, a dopiero potem powiedziałam o tym mężowi. Początkowo nie był z tego zadowolony, ale nie opierał się zbytnio. Oferta finansowa przedstawiona przez telefon nie była precyzyjna, ale przewyższała to, co kiedykolwiek zarabiałam. Spodobało mi się, że mogę tyle zarabiać. Poczułam, że znowu będę miała wpływ na przyszłość moją i moich bliskich. Odzyskałam nadzieję na normalne życie. Normalne, czyli inne niż wegetacja za nauczycielską pensję męża na trzyosobową rodzinę i opłaty za rozpadające się mieszkanie komunalne wraz z kredytem zaciągniętym na jego otrzymanie w ramach zamiany ze spłatą zadłużenia po poprzedniej lokatorce. Normalne życie znaczyło dla mnie wolność od dyskretnych uwag że jestem niezaradna, leniwa, niegospodarna itd.
W rodzinie wiadomość o możliwości podjęcia przeze mnie pracy na takich warunkach była nielada wydarzeniem. Uniezależnienie się od decydującego głosu starszyzny, nawet za cenę szeroko pojętego bycia w niełasce, jest zazwyczaj najlepszym posunięciem. Jest to pierwszy krok do samodzielnego decydowania o sobie. Dlatego też z niecierpliwością oczekiwałam dalszych instrukcji od firmy dla której miałam pracować.

Dalsze informacje nadeszły po około dwóch tygodniach. To, co usłyszałam podczas niespełna pięciominutowej rozmowy, nie było już takie obiecujące. Jak mnie poinformowano, firma zrezygnowała z otwarcia Call Center w Toruniu, ale zdecydowała się otworzyć w Olsztynie. Toruń był planowany na później. Bardzo miła pani z Działu Personalnego firmy, której nazwa mi umknęła, poinformowała mnie o późniejszej możliwości przejścia do innego oddziału, których mają więcej w Polsce. Warunki finansowe dotyczące pracy w Olsztynie były mniej obiecujące ale nadal atrakcyjne. To co w Toruniu miało być na rękę, okazało się być w Olsztynie zaledwie brutto a to oznaczało o około jedną trzecią mniej. Zatrudnienie do Torunia miało być od początku czerwca, Olsztyn oddalił się o co najmniej miesiąc. Przestało mi się to podobać, ale skoro już pozytywnie przeszłam proces rekrutacji, to teraz szkoda byłoby porzucić tak obiecującą pracę. Zwłaszcza że, jak mnie poinformowała pani zajmująca się rekrutacją, koszt życia w Olsztynie jest „zdecydowanie niższy” niż w Toruniu.
W słuchawce usłyszałam miły głos pani z działu personalnego:
- Mamy dla pani ofertę pracy w Call Center w Olsztynie. Czy przyjmie pani naszą ofertę?
Czasu na odpowiedź tyle ile zajmuje głęboki wdech. Do Torunia mam sto kilometrów a do Olsztyna ponad trzysta. W obu przypadkach związane jest to z wynajęciem pokoju a w następstwie tego, zmianę pracy męża i wynajem mieszkania z przymiarką kupna jakiegoś lokum na własność. To zupełna zmiana naszego stylu życia. Zupełna zmiana osób z którymi będziemy od teraz się spotykać. Zupełna zmiana środowiska pracy i wypoczynku. Zupełna zmiana stylu bycia i ubierania się. Zupełna zmiana zarabiania i wydawania pieniędzy. Zmiana systemu wartości. To odwaga decydowania o sobie i odwaga ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Zdecydowałam.
- Tak. Przyjmuję państwa ofertę. – Odpowiedziałam drżącym głosem ledwie opanowując emocje.
- Tak myślałam, ponieważ jest pani spoza Torunia. – Odpowiedziała pani miłym głosem z wyraźną ulgą. Przeleciało mi przez myśl „Czyżby aż tak im zależało?” – Najpierw przejdzie pani test ze znajomości języka. Potem spotkamy się osobiście na rozmowie kwalifikacyjnej u nas w głównej siedzibie firmy w Warszawie lub w naszym oddziale w Lesznie. Czy chciałaby pani o coś zapytać?
- Tak. Na kiedy zaplanowane są szkolenia? W tej chwili pracuję na ćwierć etatu i chciałabym pogodzić szkolenia z planowanym urlopem. Byłoby dla mnie na razie lepiej, żeby mój obecny pracodawca nie wiedział, że planuję zmianę pracy, zwłaszcza że szkolenia, jak mnie poinformowała pani z firmy rekrutacyjnej, mają zakończyć się testem dopuszczającym do pracy. – Próbowałam uzyskać trochę informacji o ewentualnym terminie zatrudnienia.
- Szkolenia odbędą się w kilku grupach językowych i w kilku terminach od początku czerwca do końca sierpnia. Pierwsza tura zacznie się piątego czerwca i jest przeznaczona dla grupy skandynawskiej. Języki słowiańskie przewidziane są na koniec lipca. Każde szkolenie zaplanowane jest na dwie części. Pierwsza część obejmuje szkolenie z telefonicznej obsługi klienta, druga część jest dotyczy ściśle obsługi programów używanych do wykonywania pracy. Termin szkoleń dla grupy czeskiej zostanie przesłany do pani pocztą po przejściu rozmowy kwalifikacyjnej.
Zaraz po rozmowie zadzwoniłam do męża i w skrócie opowiedziałam mu o rozmowie. Powiedziałam że zaraz po pracy pójdę do biblioteki sprawdzić w internecie czym zajmuje się firma dla której być może będę pracować.
Wrzuciłam hasło „Alfa & Omega”. Pojawiła się bardzo profesjonalnie wyglądająca strona internetowa z twarzą uśmiechniętej dziewczyny pracującej w słuchawkach. Kliknęłam na informacje o firmie i musiałam się dobrze rozsiąść w krześle. Firma była częścią międzynarodowego koncernu Softy Dream zajmującego się wszystkimi dziedzinami gospodarki w których zarabiało się olbrzymie pieniądze w „białych kołnierzykach”. Było tam wszystko: firmy ubezpieczeniowe, media, wydawnictwa, doradztwo finansowe i prawne, usługi, handel oraz kilka działalności, których nazwy nic mi nie mówiły. „Alfa & Omega Services” zajmowała się profesjonalną, wielopoziomową obsługą klienta. Z witryny internetowej dowiedziałam się, że prawie codziennie spotykałam się z produktami które przechodzą w milionach sztuk dziennie przez ich centra logistyczne. Nawet znaczna część poczty śmieciowej jaką sprzątałam spod drzwi kilka razy w tygodniu, jest sprawką „Alfa & Omega”. Poczułam się jak dziecko na olbrzymim przyjęciu urodzinowym. To tak jakbym marzyła o ciastku a tu nagle miałabym zjeść ogromny wielopiętrowy tort.

Kilka dni później zadzwonił do mnie pan Jerzy Stuligrosz z działu personalnego i podał mi numer telefonu pod który miałam zadzwonić w umówionym terminie aby poddać się telefonicznemu testowi z języka czeskiego.

26-go maja w Dzień Matki przeszłam pozytywnie test językowy. Siedziałam pięć minut przed rozpoczęciem imprezy klasowej mojego syna, w sąsiedniej klasie i nawijałam przez telefon po czesku z osobą, której wcześniej nie miałam okazji poznać. Jedyne co wiedziałam o pani z którą miałam przyjemność rozmawiać, to tylko tyle, że wykłada na bohemistyce i ma doskonałą wymowę i akcent. Ten test dopuszczał mnie do rozmowy kwalifikacyjnej, która miała się odbyć następnego dnia.


27 maja
Kilka tygodni wcześniej kupiłam w lumpeksie jasnobłękitną garsonkę, która teraz idealnie nadawała się na rozmowę w sprawie pracy. Założyłam wygodne buty, uczesałam świeżo ufarbowane włosy w „koński ogon” i zrobiłam delikatny makijaż. Brr… Jak ja nie cierpię się malować. Jeszcze tylko ostatni przegląd w babcinym lustrze. Tak na szczęście. I pojechałam na rozmowę kwalifikacyjną do oddalonej, od miasteczka w którym mieszkałam, o prawie dwieście kilometrów filii firmy położonej niedaleko Leszna. Żeby zdążyć na piętnastą po południu musiałam wyjechać autobusem o ósmej rano. Czekała mnie podróż z trzema przesiadkami i trzy kilometry pieszo. Na bezrobociu piesze wędrówki opanowałam do perfekcji i zdarłam na nich niejedną parę butów.

Pogoda mi sprzyjała. Było przepiękne słoneczne popołudnie. Szłam wąską asfaltową drogą do firmy, której nazwę i logo namalowane na budynku, widać było z odległości dwóch kilometrów. W kształcie podłużny, pokryty klasycznym dwuspadowym dachem, budynek firmy odznaczał się bielą na tle zielonych zbóż. Wiatr lekko kołysał szeroko rozpościerającym się łanem mocno nasyconej zielenią i równiutkiej jak spod igły pszenicy. Pszenica rośnie dobrze tylko na dobrej ziemi, takiej jak tam. Przemknęło mi w pewnej chwili przez myśl, że normalnie bardzo trudno jest uzyskać zgodę na zmianę przeznaczenia działki rolnej położonej na żyznym terenie. Jednak już za chwilę myślałam już tylko o czekającej mnie rozmowie kwalifikacyjnej i delektowałam się zapachem kwitnących roślin i śpiewem ptaków spośród których szczególnie słychać było skowronka, który wzbijał się i opadał świergocąc do upadłego. Wzdłuż brzegu pola rosły chabry i były błękitne jak nigdy przedtem. Bardziej niż te, które pamiętałam z dzieciństwa u babci. Zawsze bardzo lubiłam chabry. Tym razem też wprawiły mnie w jeszcze lepszy nastrój.
Dotarłam do siedziby firmy. Budynek z bliska był jeszcze większy niż mi się wcześniej wydawał. Ogrodzony wysokim, estetycznym płotem z pionowo ustawionych, czworokątnych metalowych prętów, sprawiał wrażenie bardzo nowoczesnego magazynu. Na teren firmy prowadziła brama dla samochodów i furtka dla pieszych obok której znajdowała się portiernia. Przesadnie uprzejmy portier na podstawie mojego dowodu osobistego wystawił mi przepustkę na teren firmy z którą polecił udać się do pani recepcjonistki. Przyjacielsko się uśmiechnął i podszedł do kierowcy ciężarówki, która zamierzała opuścić teren firmy. Teraz zalewał uprzejmościami kierowcę.
W recepcji siedziały dwie dobrze ubrane, uśmiechnięte, młode, szczupłe panie. Gdy podeszłam, przedstawiłam się i powiedziałam, że jestem umówiona na piętnastą na spotkanie w sprawie pracy. Jedna z pań poprosiła mnie z jeszcze szerszym uśmiechem o przepustkę na podstawie której otrzymałam identyfikator z dużą literą „G i numerem 8. Skojarzyło mi się to ze szczytem grupy G-8. Rozbawiło mnie to.
- Czy mogę pani w czymś pomóc? – Zapytała pani od której dostałam G-8. – To pytanie mnie zaskoczyło. W poprzednich miejscach, w których starałam się o pracę, musiałam prawie siłą wydobywać dodatkowe informacje od sekretarek lub recepcjonistów.
- Czy macie tu kantynę? – Zapytałam czując w powietrzu zapach obiadu.
- Tak, mamy. – Odpowiedziała z uśmiechem pani od G-8. – Tym korytarzem prawie do końca. To będą przedostatnie drzwi. Łatwo pani trafi, ponieważ zawsze są otwarte. – Na zakończenie zdania jeszcze bardziej się uśmiechała.
- I jeszcze…gdzie jest toaleta?
- Też tym korytarzem. Pierwsze drzwi po lewej stronie. – I znowu ten uśmiech.
- Dziękuję bardzo za pomoc. – Odpowiedziałam odwzajemniając uśmiech. W międzyczasie przeszło kilka osób. Każda z nich nienagannie ubrana, ale niekoniecznie w garniturze czy garsonce, za to wszyscy uśmiechnięci. Przedział wieku szacunkowo od dwudziestu pięciu do czterdziestu kilku lat. Zaczęło mnie to zastanawiać. Tylu uśmiechniętych osób naraz to ja nie widziałam od czasu studiów. Przez chwilę przeleciała mi przez głowę szalona myśl że wszyscy brali amfę albo palili trawkę.
Weszłam do damskiej toalety. Zatkało mnie. To co zobaczyłam było zupełną odmianą po tym z czym na co dzień spotykałam się w szkolnej toalecie dla nauczycieli. Było nawet ładniej niż w eleganckiej, jasnobłękitnej toalecie znajdującej się w mojej obecnej pracy, gdzie zawsze panuje sterylny porządek. Tutaj kafelki, lustra, oświetlenie i pozostałe wyposażenie jak z katalogu. Bardzo czysto, poza dwoma ręcznikami papierowymi na podłodze. W szkole mogliśmy tylko pomarzyć o mydle i ręcznikach a papier toaletowy był reglamentowany i trzeba go było zanosić ze sobą z pokoju nauczycielskiego a po skorzystaniu z toalety zabierać ze sobą, by odłożyć na półkę znajdującą się nad elektrycznym czajnikiem i zestawem wyszczerbionych filiżanek nie do pary. Tymczasem tutaj w przedsionku znajdowały się dwie przestronne umywalki i dwa duże lustra, dozownik z mydłem w płynie, ręczniki jednorazowe, estetyczny kosz. W drugiej części dwie kabiny. Jedna przystosowana dla osób na wózku. Teraz rozumiem dlaczego drzwi do toalety mają tu takie szerokie i dlaczego jest tu tak przestronnie. W szkole w której uczyłam niepełnosprawny nie znalazłby żadnej toalety, przez której drzwi przejechałby wózek inwalidzki. Nie było potrzeby instalowania urządzeń dla niepełnosprawnych ponieważ wcześniejszy kierunek nauczania w szkole wykluczał możliwość uczęszczania do niej dzieciom o ograniczonej sprawności ruchowej.
Zanim wyszłam, poprawiłam jeszcze włosy, umyłam zęby i przepastowałam buty, bo były trochę zakurzone po podróży. Następnie odszukała kantynę. Była większa niż stołówka w szkole, w której uczyłam. Okna wychodziły na północ. Za oknem widać było krzewy ozdobne, dalej ogrodzenie i drogę którą przyszłam. Pomyślałam wtedy, że chętnie podjęłabym tutaj pracę jako ogrodnik.
Na chwilę zagłębiłam się we wspomnieniach z czasów praktyki jaką odbyłam niecałe trzydzieści kilometrów od tego miejsca podczas nauki w szkole ogrodniczej. Było to w połowie lat osiemdziesiątych. Ogrodnictwo w Polsce było wtedy bardzo dochodową gałęzią rolnictwa i wtedy jeszcze nikt z nas nie miał pojęcia, że za kilka lat nasz rynek zaleją holenderskie nasiona a następne lata przyniosą masowy napływ importowanych z zachodu kwiatów, owoców i warzyw, po których przyjdą lata jeszcze bardziej masowego importu jeszcze tańszych owoców i warzyw z Chin, co w połączeniu z brakiem pomysłu na polskie ogrodnictwo doprowadzi do jego upadku.
Zawsze bardzo chciałam prowadzić własne ogrodnictwo. Rozpoczęłam naukę w renomowanej szkole ogrodniczej w nadziei na własne gospodarstwo specjalizujące się w uprawie warzyw pod osłonami. Kiedy kończyłam pięcioletnią naukę w technikum, tak jak trzydziestka moich koleżanek i kolegów z klasy, wiedziałam że nie dostanę pracy w zawodzie ani nie będę w stanie założyć własnego ogrodnictwa. Ukończyłam uważaną za jedną z najlepszych w kraju szkół kształcącą ogrodników. Udało mi się pracować w zawodzie przez rok, w Czechach. Jednak i czeski rynek nie oparł się ekspansji zachodnich owoców, warzyw i kwiatów. Uciekłam przed wizją utraty pracy na studia rolnicze w nadziei na otrzymanie pracy po ich zakończeniu. Zanim ukończyłam studia, zlikwidowano państwowe gospodarstwa rolnicze, indywidualne gospodarstwa walczyły o przetrwanie a szkoły rolnicze i ogrodnicze zamieniano na licea ogólnokształcące i ekonomiczne. Przez kilka lat uczyłam przedmiotów zawodowych w dogorywającej i już nie prestiżowej ani nie jednej z najlepszych szkole ogrodniczej, której kiedyś sama byłam uczennicą. Teraz jest to zespół szkół ponadgimnazjalnych w którym jedynym śladem po tym, że uczyli się tam kiedyś ogrodnicy są puchary i dotąd nie pobite rekordy sportowe absolwentów oraz rzędy dyplomów i listów pamiątkowych.
Wróciłam myślami do bardziej przyziemnych spraw. Wybrałam stolik położony najbliżej lady po której obu stronach znajdowały się szklane regały z szybą za którą wystawiono specjalności szefa kuchni. Wybrałam lekką sałatkę wiosenną z łagodnym sosem majonezowym. Jeden składnik mnie zaintrygował. Resztę dobrze znałam, a że lubię wiedzieć co jem, zapytałam szefa:
- Czy to są kiełki słonecznika?
Szef kuchni uśmiechnął się i odpowiedział: - To miała być tajemnica. Zgadła pani. Lubi pani gotować, co? – Zapytał zaczepnie nie przestając się uśmiechać.
- Jestem ogrodnikiem i lubię gotować. – Odpowiedziałam odwzajemniając przyjacielski uśmiech.
Szef kuchni znacząco przytaknął głową i podał mi gorącą herbatę z cytryną.
- Ile cukru? – Spytała trzymając w ręku cukierniczkę samodozującą.
- Dwie łyżeczki poproszę.
Uśmiechnął się i kilka razy machnął w tą i z powrotem cukierniczką z której drobny cukier przesypał się jak piasek w klepsydrze. Rolę łyżeczek pełniły tu jednorazowe plastykowe mieszadełka. Po łyżeczkach nie było ani śladu.
Sałatka była pyszna, a herbata posłodzona tak jak lubię. Spokojnie zjadłam i powoli wypiłam herbatę. Pochwaliłam szefa kuchni za pyszną sałatkę aż cały się rozpromienił i poszłam usiąść na wskazanym przez recepcjonistkę miejscu dla kandydatów w sprawie pracy. Nawet się nie spostrzegłam, że uległam atmosferze panującej w „Alfa & Omega”. Byłam jedyną osobą oczekującą na rozmowę do której pozostało mi około pięciu minut. Jeszcze tylko ostatni rzut okiem na stan mojej jasnobłękitnego kostiumu. Był w nienagannym stanie mimo podróży. Miałam tylko wyrzuty sumienia, że nie wydrukowałam CV i listu motywacyjnego. Miałam je przy sobie na dyskietce. Wprawdzie przesłałam je do firmy mailem, ale zawsze należy mieć je przy sobie wydrukowane i najlepiej w foliowej koszulce i w estetycznym skoroszycie.
Na dwie minuty przed planowanym spotkaniem przyszedł po mnie pan Jerzy. Był szefem działu personalnego. Zaprowadził mnie do pomieszczenia przygotowanego do kilkuosobowych spotkań. Tam czekała na nas pani Anna przy stoliku z trzema miejscami. Jerzy zaproponował mi wodę mineralną i usiedliśmy do rozmowy. Na początek zapytał skąd jestem. Następnie skąd znam język czeski. Potem miałam opowiedzieć o sobie: czym się zajmowałam, jakie mam doświadczenie zawodowe i jak oceniam swoje relacje z innymi osobami oraz przełożonymi. Anna zapytała, czy moi najbliżsi akceptują moją decyzję podjęcia pracy daleko od domu i poprosiła o przedstawienie, jak wyobrażam sobie życie moje i mojej rodziny po podjęciu przeze mnie pracy w Olsztynie. Wyjaśniłam szczegółowo, że planujemy przeprowadzić się do Olsztyna, jeśli mój mąż znajdzie tam pracę dla siebie.
- Otrzymaliśmy propozycję wykupu na własność mieszkania komunalnego w którym mieszkamy. Ja mam jeszcze dom po dziadkach, w którym nie mieszkamy, ponieważ w tamtej okolicy tak jak i u nas jest bardzo ciężko z pracą. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to z czasem planujemy sprzedać dom i mieszkanie żeby kupić coś w Olsztynie lub w okolicy. Mąż teoretycznie ma większe szanse na pracę w Olsztynie niż u nas, a syn cieszy się, że będzie mieszkał w pobliżu dużych jezior i pokaże tacie jak nauczył się pływać.
Oboje słuchali z uwagą. Jerzy zmarszczył na chwile czoło i powiedział z figlarnym uśmiechem:
- Ale jeziora niedaleko Olsztyna to nie to co pobyt nad morzem.
Szybko przeleciała mi przed oczami mapa Polski. Przypomniał mi się mój pierwszy i ostatni pobyt nad morzem i znalazłam sposób jak z twarzą wyjść z tej sytuacji.
- Sopot też nie leży nad morzem tylko nad zatoką. – Odpowiedziałam z tym samym figlarnym uśmiechem. Nastrój Jerzego udzielił się nie tylko mi. Dalsza rozmowa przebiegała w bardziej luźnej i przyjaznej atmosferze. Anna opowiedziała o tym, co to takiego jest Call Center, na czym polega praca i gdzie będzie mieściła się firma. Końcowa część rozmowy była bardziej oficjalna. Omówiliśmy stronę finansową mojej pracy. Firma dla złagodzenia kosztów związanych z naszą przeprowadzką przyznała mi dodatek do pensji w wysokości 25% pensji zasadniczej na okres jednego roku. Moja obecna pensja referenta na ćwierć etatu jest mniejsza od samego dodatku jaki mi przyznano. Po trzech miesiącach umowy na czas próbny, tj. po podpisaniu umowy na czas określony dziewięciu miesięcy, w schemacie zatrudnienia firma zaplanowała podwyżkę o 25% pensji podstawowej, po roku pracy o 12,5% i po kolejnym roku pracy o 10%. Potem ewentualny wzrost jest przyznawany uznaniowo według zakresu obowiązków.

Rozmowa trwała w sumie nieco ponad godzinę. Przeszłam ją pozytywnie i zaproponowano mi podjęcie pracy na warunkach nieco gorszych niż przedstawione w pierwotnej ofercie. Nadal jednak była to na tyle atrakcyjna oferta, że ją przyjęłam.

Po rozmowie odwiedziłam jeszcze raz kantynę. Tym razem kupiłam solidną porcję wątróbek drobiowych z podsmażoną na szklisto cebulką. Uwielbiam wątróbki. W domu zrobiłam je zaraz po malowaniu kuchni. Zaczęły paskudnie pryskać na patelni i miałam ścianę do ponownego malowania. Mój mąż kiedy wrócił do domu po pracy i zajrzał do kuchni, od razu wiedział co jest na obiad. Ścianę pomalowaliśmy, ale ślad po wątróbkach nadal przebija przez farbę.
Szef kuchni ukradkiem ale z zadowoleniem obserwował, jak ze smakiem zajadam się przyrządzonym przez niego daniem. Gdy skończyłam zapytał:
- I jak? Będzie pani u nas pracować?
- Tak. Od połowy sierpnia.
- To się jeszcze spotkamy. – Dodał z zadowoleniem.
- Mam taką nadzieję, bo przyrządza pan pyszne jedzenie, ale na razie wysyłają mnie do Olsztyna.
- Cieszę się, że pani smakowało i zapraszam do nas.
Tu wymieniliśmy rytualne „Do Zobaczenia” i od tej pory więcej nie widziałam szefa kuchni.

Z powrotem zabrałam się autobusem PKS-u, którego przystanek znajdował się tuż przy bramie firmy. Potem przesiadka na tramwaj. Następnie koleją pojechałam do miasta położonego siedemdziesiąt kilometrów od mojego domu w nadziei, że stamtąd będzie coś jechało wcześniej niż autobus który miałam dosyć późno. Jak tylko wsiadłam do pociągu, wysłałam mężowi strzałkę na komórkę. Zaraz oddzwonił i opowiedziałam mu w skrócie co i jak. Chwilę później zadzwoniła szwagierka, więc musiałam wszystko opowiedzieć od nowa.

Kiedy wysiadłam z pociągu, okazało się, że muszę jednak czekać na autobus, który odjedzie o dwudziestej pierwszej. Byłoby zbyt dobrze, gdyby coś się nie przydarzyło. No i stało się: autobus nie przyjechał i nikt nie poinformował pasażerów, że kurs został odwołany. Był to ostatni autobus do domu. Następny jutro o siódmej rano. W tej samej sytuacji znalazło się jeszcze kilkanaście osób z tym, że one miały bliżej ode mnie. Pomyślałam: „Ja mam siedemdziesiąt kilometrów i zaczyna się robić ciemno. Do tego zaczyna się życie nocne tego miasta związane z dworcem kolejowym. Noc w tym miejscu to nie byłby najlepszy pomysł.” Podeszłam do każdej z osób i każdej z nich zadałam to samo pytanie.
- „Mam ze wszystkich najdalej. Czy jeśli uda mi się mi się dogadać z którymś z taksówkarzy, żeby zrobił kurs do mojego miasta, to zabierze się pani/pan z nami? Zapytam jeszcze kilka osób, może jeszcze ktoś pojedzie. Od każdej osoby oczekuję około dziesięciu złotych zrzutki. Muszę być dzisiaj w domu. Mam najdalej, więc zapłacę najwięcej”.
Spośród tych kilkunastu osób tylko jedna kobieta przystała na moją propozycję. Reszta postanowiła czekać na pomoc bliskich wysyłając sms-a lub po prostu czekając aż rodzina się domyśli, że autobus nie jechał. Kilka osób postanowiło zostać do rana na dworcu. Biorąc pod uwagę, że miałam przy sobie kartę bankomatową, telefon komórkowy oraz komplet oryginalnych dokumentów, nie mogłam sobie pozwolić na ryzyko utraty tego wszystkiego. Jeden z taksówkarzy zgodził się zabrać nas za siedemdziesiąt złotych za kurs. Po odliczeniu kosztu przejazdu pani która zdecydowała się zabrać ze mną, mój koszt wyniósł sześćdziesiąt złotych, czyli mniej niż wyrobienie nowego prawa jazdy. A tak nawiasem, prawo jazdy też zabrałam na rozmowę kwalifikacyjną. Jerzego i Annę zainteresowała nie tyle kategoria „B”, co „T”. Był to punkt rozmowy, którym przeszliśmy do hobby. Nie uprawiam wspinaczki górskiej. Kilka razy z ledwością wdrapałam się na kilka małych skałek w Czechach, więc się tym na rozmowie nie chwaliłam. Mam za to kartę wędkarską i solidny egzamin za sobą. Jerzy lubi łowić węgorze na sznur z haczykami na których umieszcza kawałki nieświeżego mięsa. Ja wolę łowić ryby drapieżne na błystkę. Będziemy mieli o czym porozmawiać podczas przerw w pracy, jeśli go wyślą do Olsztyna. Z Anną mogę porozmawiać o grafice komputerowej i kwiatach.

W domu byłam przed jedenastą wieczorem. Mój mąż nie był zadowolony z zakończenia tego wyjazdu. Ja oczywiście nie powiedziałam mu ile zapłaciłam za przejazd. Dwadzieścia pięć złotych było kwotą w którą był w stanie uwierzyć i przełknąć bez większego marudzenia. Powiedziałam mu, że było na cztery osoby i równo się złożyliśmy. Pokiwał głową na znak, że rozumie i zaspany wrócił do łóżka. Wtuliłam się tylko w niego. Tak bez mycia i kolacji.

Rano wstałam przed szóstą równo z mężem i opowiedziałam mu przy porannej kawie przebieg rozmowy kwalifikacyjnej. Słuchał uważnie. Wiedzieliśmy, że czekają nas duże zmiany. Byliśmy pełni obaw i wiedzieliśmy, że tak trzeba. Wiedzieliśmy, że zrobiłam wszystko co mogłam zrobić w tej sytuacji. Teraz pozostało nam czekać na kolejny krok firmy.

Po połowie lipca z firmy Alfa & Omega przyszła do mnie pocztą oferta pracy i dwa egzemplarze umowy o pracę do podpisania z dołączoną elegancką, zaadresowaną kopertą zwrotną z logo firmy. Odesłałam do Alfa & Omega po jednym podpisanym egzemplarzu oferty pracy i umowy o pracę. Najbardziej interesowało mnie na jak długo i z jakim wynagrodzeniem będę pracowała. Pierwsza umowa była na okres próbny trzech miesięcy. Jak wyliczyłam, w tym okresie będę zarabiał razem z wszystkimi dodatkami około 1700 zł na rękę. Nie wiedziałam, jakie są koszty wynajęcia mieszkania w Olsztynie. Nie wiedziałam jakie są całkowite koszty utrzymania w Olsztynie, ani nie miałam pojęcia jak sobie poradzę na początku. Podpisałam umowę i odesłałam jeden podpisany egzemplarz w załączonej kopercie na adres firmy. Trzy dni później przesyłką priorytetową otrzymałam dokładne adresy miejsc poszczególnych szkoleń oraz godziny ich rozpoczęcia i planowanych przerw. Pomyślałam sobie: „Mam nową, dobrą pracę”. Jako referent zastępowałam sekretarkę podczas jej urlopu, więc nazbierało mi się nadgodzin. Z kierowniczką ośrodka w którym byłam zatrudniona dogadałyśmy się, że odbiorę je jako dni wolne, co wraz z przysługującym mi urlopem dało mi miesiąc wolnego. Na wypadek, gdyby mi się nie udało zdać egzaminu po zakończeniu szkolenia, mogłam kontynuować pracę referenta. Teraz wydawało mi się to jakieś odległe i nierealne. Myślami już byłam w nowym miejscu pracy i nie chciałam już być referentem na ćwierć etatu. W Alfa & Omega moja miesięczna pensja miała stanowić równowartość obecnych siedmiu miesięcznych pensji. Marzenia się spełniają!

Ciąg dalszy już wkrótce. Zapraszam!


:)
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Postprzez infolinka N, 03.02.2008 22:22

KrystynaP napisał(a):Witam Kasiu, chyba się czasem wybiorę na kawę do Ciebie :)
Lubię przeglądać cudze szuflady, oczywiście, jak są otwarte i "zapraszają do siebie".


Witaj KrystynoP,

Moje pisanie znajduje się w szufladach które są zawsze otwarte dla gości wybierających się do mnie na kawę :)

Zapraszam, Kasia :)
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Postprzez infolinka N, 03.02.2008 22:30

Tomek napisał(a):Hej, Kasiu infolinko! :)

dawaj - jakąś małą próbkę na początek choćby :D
albo wszystko os razu! :P
dawaj!!!

ja też z chęcią poczytam :)


Witaj Tomku,

Mówisz i ...jest :)

Oglądałam pierwszy fragment w podglądzie i nie wygląda to tak jak w Wordzie. Nie umiem wstawić tutaj akapitów i wygląda to jak brudnopis. Trochę szkoda... Treść pozostała, więc jest nadzieja.

Napisz pierwsze co się Tobie skojarzy po przeczytaniu tego fragmentu. ...bez lukrowania :)

Życzę Tobie przyjemnego czytania, Kasia :)
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Postprzez kreska Pt, 22.02.2008 05:16

Przeczytałam jak obiecałam.

Nie podoba mi się ten fragment: To zupełna zmiana naszego stylu życia. Zupełna zmiana osób z którymi będziemy od teraz się spotykać. Zupełna zmiana środowiska pracy i wypoczynku. Zupełna zmiana stylu bycia i ubierania się. Zupełna zmiana zarabiania i wydawania pieniędzy. Zmiana systemu wartości. To odwaga decydowania o sobie i odwaga ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Zdecydowałam. - Mam wrażenie, że kilka "zupełnych zmian" jest na siłę, czasem przecież znaczą to samo... ale to pierdółka ;-)

Z samego początku opierałam się, bardzo, takiemu tokowi narracji, jest trochę "z karabinu", w stylu reporterskim. Kiedy wciągnęły mnie Twoje krótkie zdania , a Twoja bohaterka w kilka tygodni pozbyła się depresji (i chwała jej za to, bo znowu tego tematu w jakiejkolwiek książce nie zniosłabym), pomyślałam, że historia robi się ciekawa i warto zobaczyć co będzie dalej. Fajnie rozwijasz miejsca niedookreślone (np. wątek z Czechami). Czekam tylko na porządny opis męża ;-) .

Na razie tyle, jest 05.16, jak mi się coś przypomni w ciągu dnia, to napiszę.

POzdrawiam
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez infolinka N, 23.03.2008 21:09

Kiedy czytam po raz kolejny niektóre fragmenty, trafiam na drobiazgi, które mnie wręcz wkurzają :) Obiecałam sobie jednak, że nie będę zbytnio gmerać w tekście. Zobaczymy jak długo wytrzymam :)

Prawdopodobnie będziesz trochę zawiedziona, ponieważ książka nie zawiera opisu męża. Jakim mężczyzną może być mąż Izabeli? To można sobie tylko wyobrazić. Każdy sam buduje sobie obraz mężczyzny-męża o którym niewiele można przeczytać. Czy ktoś wie, jakie imię nosi mąż Izabeli? Prawdopodobnie wszyscy z otoczenia Izabeli, ale czytelnik nigdy tego się tego nie dowie.

Mąż powinien być odbierany pozytywnie i myślę, że udało mi się to oddać i "nie przelukrować". Do tego chciałam aby życie rodzinne było delikatnie zaznaczone ale nie stanowiło tła tej opowieści. Tłem tej opowieści ma być życie zawodowe i to co w okół niego się dzieje.

Jedna z koleżanek z pracy, po lekturze pierwszych kilku fragmentów, stwierdziła, że w tej opowieści brak emocji, oraz że odbiera tekst tak jak relację z miejsca zdarzenia, a nie jak opowieść kierowaną głównie do kobiet. :wink:
infolinka
 
Posty: 7
Dołączył(a): Cz, 06.12.2007 22:18

Następna strona

Powrót do Wasza twórczość