"Janda: kocham adrenalinę" Dziennik nr 80/22/

Tutaj kierujcie pytania do mnie, na które postaram się odpowiedzieć w miarę możliwości.

"Janda: kocham adrenalinę" Dziennik nr 80/22/

Postprzez aleksandra Pn, 24.07.2006 13:00

Janda: kocham adrenalinę

- Od jakiegoś czasu szukałam tekstu, który pozwoliłby mi na inne kontaktowanie się z publicznością - KRYSTYNA JANDA opowiada o najnowszej roli w spektaklu "Skok z wysokości' i o własnym Teatrze Polonia.

«Agnieszka Michałowska: Lubi pani tę pechowią bohaterkę "Skoku z wysokości"?

Krystyna Janda: Tak, lubię. Choć nie wiem, jaka ona jest, bo jej do końca jeszcze nie zagrałam. To spektakl, w którym gra ze mną 27 osób spośród publiczności. Pierwsze spektakle powiedzą mi, jaka to postać i jak publiczność będzie na nią reagować.

Inni aktorzy wyjechali na wakacje, a pani daje premierę monodramu...

- Ten spektakl rozgrywa się w wakacje, jest lekki i zabawny, więc to jest też najlepsza pora, by go wystawić.

"Skok z wysokości" to amerykański tekst... Nie znalazła pani nic w polskich sztukach, co nadawałoby się na wakacyjną premierę?

- Nie, bo to nie tekst teatralny, a format teatralny. Od jakiegoś czasu szukałam tekstu, który pozwoliłby mi na inne kontaktowanie się z publicznością. Oprócz klasycznych pozycji teatralnych szukałam formatów, dzięki którym widzowie mogliby spędzić w teatrze niekonwencjonalny wieczór. Gdzieś przeczytałam, że w "Skoku z wysokości" musi wziąć udział co najmniej 20 widzów. To mnie zainteresowało, więc ściągnęłam ze Stanów tekst. "Skok..." opowiada o kobiecie żyjącej w Ameryce, w kraju, w którym wszystkim się powodzi i wszyscy muszą być szczęśliwi. Przyjechała na wakacje do Grecji, ma lęk wysokości i próbuje skoczyć z wieży do basenu. Przy tym opowiada o swoim życiu.

Niestety, nie udaje się jej żyć według standardów amerykańskich: wciąż ma pecha, ciągle jej się coś nie udaje i czegoś się boi. W Ameryce ten tekst nazywają psychoterapeutycznym, tu w Polsce taka bohaterka jest nam bliska.

Zmieniła pani realia? Przysposobiła sztukę do polskiej rzeczywistości?

- Nie, bo w tym tekście jest dość istotny element. Ta kobieta przeżyła wszystkie możliwe trzęsienia ziemi, powodzie i inne kataklizmy, jakie nawiedzały Stany Zjednoczone w ostatnich dziesięcioleciach. Dla nas przecież niezbyt ważne jest tornado w jakiejś amerykańskiej mieścinie, a na niej odcisnęło piętno. Opowiada o wielu innych nieszczęściach. Gdybym chciała zaadaptować ten tekst na nasze polskie warunki, musiałabym napisać tekst bardzo polityczny i pewnie niestety nie byłaby to komedia. A "Skok z wysokości" to zabawa z publicznością.

Na czym ona polega?

- Każdego wieczoru na spektaklu musi być odpowiednia liczba osób, by przedstawienie mogło się w ogóle odbyć. Każdy dostaje kwestie do przeczytania.

Nie obawia się pani, że nasza publiczność może mieć opory przed angażowaniem się w pani spektakl?

- Ależ to rodzaj zabawy, która uczy się śmiać z samych siebie. Nie wymagamy od nikogo, by grał. Chodzi o to, by wyraźnie i głośno przeczytać kwestie. My, Polacy, mamy średnio rozwinięte poczucie humoru, a już z siebie nie potrafimy się śmiać w ogóle. Chcę ludzi do tego namówić.

Podporządkowała pani swoje życie Teatrowi Polonia...

- Po półtorarocznym doświadczeniu z tą sceną wiem, że sprawy artystyczne są drobiazgiem w porównaniu z innymi obowiązkami i problemami tutaj. Pozwolenia na budowę, pisma, pisma, pisma, zezwolenia, kosztorysy, uzgodnienia, rysunki, plany, majstrowie, materiały budowlane., to jest dopiero droga krzyżowa. A reszta, czyli sztuka, może dlatego, że jest nam bliższa, wydaje nam się łatwiejsza. Wiele spraw w materii budowlano--administracyjnej trudno mi pojąć, ale tym niemniej pasjonują mnie. Na szczęście wiem, że muszę im się podporządkować.

Udaje się?

- Chyba tak. Zresztą nie jestem sama. Teraz to już problem i zadanie dla kilku osób pracujących w tym teatrze. Ale ten teatr w ogóle to mój nowy obowiązek i kiedy patrzę na ten obowiązek z boku, to wydaje mi się on bardzo przyjemny. Budowa idzie do przodu. Na przełomie października i listopada zostanie uruchomiona duża scena, na której będziemy prezentowali klasykę, między innymi "Trzy siostry" Czechowa i "Radosne dni" Becketta.

Jest już u nas Natasha Brook, wybitna aktorka, żona Petera Brooka, która ma na swoim koncie niezapomniane czechowowskie role. Na moje zaproszenie debiutuje jako reżyser. Właśnie kompletuje obsadę "Trzech sióstr". Robimy dwie obsady i zaczynamy próby aż z 28 aktorami. Wśród nich prawdziwe gwiazdy i debiutanci, niespodzianki i oczywistości. Wszystko wybór i decyzje Nataszy, wynik jej rozmów i spotkań z aktorami warszawskimi. Pani Natasha była przekonana, że teatr, który się nazywa Polonia, jest potwornie duży, a może i największy w Polsce. Na szczęście spodobało jej się u nas i do premiery idziemy teraz już równym krokiem.

Próby zaczynają się 25 sierpnia. Natomiast ja 1 października zaczynam pracę z panem Piotrem Cieplakiem nad "Radosnymi dniami". Zgodził się zagrać w tym spektaklu również pan Jerzy Trela. Premiera planowana jest na początek grudnia. Zresztą cały sezon teatralny na dużej scenie jest już ustalony. Nie mamy tylko pieniędzy, ale udaję, że to drobiazg. Muszę trzymać twarz przed "załogą"...

Za to marzenia się spełniają...

- Chyba tak, choć mówię o tym ostrożnie. Ten teatr jest moim miejscem, z którego nie chce mi się wychodzić. Najchętniej wszystkie sprawy załatwiałabym w Polonii. Przychodzę tu rano i z reguły jestem cały dzień. Nawet czytam w teatrze. Zdradzę, że czytam wyłącznie to, co można by wystawić, co się przyda w teatrze, więc w zasadzie cały swój czas poświęcam temu miejscu.

Bohaterka pani spektaklu ma nieustającego pecha. Trudno więc pani się z nią utożsamić...

- Mnie się wydaje, że ja mam szczęście absolutnie wyjątkowe. W dodatku mam głębokie przekonanie, że nic złego nie może mi się przydarzyć. To nie ma nic wspólnego z pozytywnym myśleniem na siłę. Z natury i w sposób oczywisty myślę pozytywnie, jestem optymistką. Uważam, że wszystko można zrealizować, z każdej opresji można wyjść. Bardzo bym grzeszyła, gdybym mówiła, że mam pecha. Z drugiej strony, prawda jest taka, że ściągam na siebie różne obowiązki i problemy. Nie mogę przeżyć jednego dnia spokojnie i to jest może ten pech. Ale nawet się dobrze czuję w tej sytuacji. Myślę, że jeśli człowiek żyje długo w takim stanie podwyższonej adrenaliny, to się do niego przyzwyczaja. Ja nie wyobrażam sobie innego życia.

*Krystyna Janda, rocznik 1952. Wielokrotnie nagradzana jedna z najwybitniejszych aktorek teatralnych i filmowych. Związana z warszawskim Teatrem Ateneum i Teatrem Powszechnym. Stworzyła genialne kreacje sceniczne, m.in. w "Mewie" Czechowa, "Operze za trzy grosze" Brechta, "Marii Callas - Lekcji śpiewu" McNally'ego i "Shirley Valentine" Russella. Od półtora roku Janda prowadzi własny Teatr Polonia»

"Janda: kocham adrenalinę"
Agnieszka Michałowska
Dziennik nr 80/22/23.07.06
24-07-2006








Grałam z zamkniętymi oczami GW/05-07-2006

Z Krystyną Jandą w Karlowych Warach rozmawiał Paweł T. Felis.
Paweł T. Felis: Nie jest Pani zaskoczona, że część czeskich dziennikarzy próbuje wcisnąć "Parę osób, mały czas" w kontekst polityczny?

Krystyna Janda: To kwestia rutyny: rzecz dzieje się na przełomie lat 70. i 80., więc pytamy o politykę. A najbardziej polityczne jest to, że człowiek, któremu w każdej chwili groził zawał, przez wszystkie te lata nie mógł mieć telefonu. Cezurami w filmie są właśnie podania i prośby o telefon. A polityka? Miron Białoszewski, Jadwiga Stańczakowa to byli ludzie, którzy mieli poważniejsze sprawy na głowie - zajmowali się sztuką.

A Pani - wtedy, w latach 70.?

- Bywałam u Jacka Kuronia, znałam ludzi KOR-u, bo byłam żoną Andrzeja Seweryna. Lekcję historii zawdzięczam z kolei Andrzejowi Wajdzie i "Człowiekowi z marmuru" - dzięki Agnieszce stałam się świadomą obywatelką, ale jako aktorka dopiero szukałam swojego miejsca.

Teatralno-filmowa bohema nie przypominała tej, która skupiła się wokół Białoszewskiego?

- Tak naprawdę byłam zbyt konwencjonalna, żeby należeć do bohemy. Rzadko o tym mówię, ale byłam raz u Białoszewskiego w mieszkaniu na placu Dąbrowskiego jako studentka szkoły teatralnej. Pytaliśmy Go o jego poezję i o to, jak należy ją mówić. Wyszłam przerażona. Dla mnie, osoby z mieszczańskiego domu, ktoś, kto leży cały dzień w łóżku, ma szyby pomalowane na czarno i żyje poezją, z godziny na godzinę wydawał się niemal zagrożeniem mojej egzystencji!

Przy pierwszym kontakcie nie był pewnie wyjątkowo uprzejmy.

- Nie był, to prawda. Ale przede wszystkim miałam poczucie, że wchodzę w inny świat. Nigdy nie byłam artystką z Bożej łaski jak Białoszewski czy Stańczakowa. Zawsze wykonywałam zadania, dążyłam do konkretnych celów. Do dziś jestem pragmatyczna. I dlatego właśnie, kiedy pierwszy raz przeczytałam scenariusz Andrzeja Barańskiego, byłam zachwycona. Zachłysnęłam się czymś, na co sama nigdy nie miałabym odwagi.

W tworzeniu roli Stańczakowej ważniejszy był jej "Dziennik we dwoje" czy rozmowy z rodziną i przyjaciółmi?

- Przeczytałam wszystko, co napisała, obejrzałam fragmenty kroniki filmowej i "filmiki" z jej udziałem, które kręcili z Białoszewskim. I z tych strzępów próbowałam zbudować sobie całą postać. Jej córkę Annę Sobolewską i zięcia Tadeusza Sobolewskiego dopytywałam o szczegóły. Okazało się, że intuicyjnie rozumiałam panią Jadwigę jako osobę. Ale pamiętam, jak na planie pojawiła się kiedyś Anna Sobolewska. Właściwie nigdy mi się to nie zdarza, ale poczułam dziwny rodzaj wstydu. Jakbym dotykała czegoś bardzo intymnego.

Filmowa Jadwiga Stańczakowa jest wyrazista, ale nie ma śladów typowej dla Pani ekspresyjności.

- Osoby niewidome zupełnie nie przywiązują wagi do tego, jak wyglądają. Najważniejszy był więc dla mnie sposób bycia, chodzenia, siedzenia, nagłe zagapienia, roześmiania czy niedbała sylwetka. Odważyłam się na przerysowania, żeby pokazać osobę, która emocje pokazuje w zupełnie inny sposób, dla widzących - nieco niezdarny. Jak dziecko. Zwłaszcza że cały czas nosiłam ciemne okulary. Żeby wejść w ten świat jeszcze lepiej, prawie cały film zagrałam z zamkniętymi oczami.

"Parę osób, mały czas" to film o relacji mężczyzny i kobiety - twórczej, chwilami trudnej i okrutnej, przyjacielskiej i miłosnej. Co w tej relacji wydało się Pani najważniejsze?

- Myślę, że gdy Jadwiga Stańczakowa spotkała Mirona Białoszewskiego, była w pewnym sensie osobą uśpioną. Zrezygnowaną, bez pretensji czy pragnień, a co więcej - traktowaną przez rodzinę, zwłaszcza przez ojca, jak niepełnosprawna. Miron dał jej nowe życie. Wymagał od niej więcej nawet niż od osoby zdrowej. Jakby na nowo ją stworzył.

Stańczakowa z kolei dała Białoszewskiemu coś, za czym całe życie tęsknił - miłość i uwielbienie dla jego poezji. Białoszewski mógł być głodny, mógł chodzić 20 lat w jednych spodniach, ale niewiarygodnie potrzebował akceptacji. Pani Jadwiga pokochała w nim człowieka, poetę, mężczyznę, jego wyobraźnię, sposób obrazowania, nawet jego słabości. On, który wystawał ponad przeciętność, znalazł w niej odbiorcę bezgranicznie zachwyconego. Jeśli mogę o tym mówić, mam wrażenie, że oboje dali sobie coś najcenniejszego.

Aż siedem lat trwało zebranie pieniędzy na realizację tego filmu, potem skromny budżet wymusił ograniczenia i taśmę telewizyjną. Teraz główny konkurs w Karlowych Warach, wreszcie z taśmy filmowej. To rodzaj spóźnionej nagrody?

- Bez wątpienia. Tylko że są rzeczy, których naprawić się już nie da. Gdyby ten film był zrealizowany - tak jak planował reżyser - dla kina, to podejrzewam, że byłby bardziej epicki i uniwersalny, mniej byłoby scen w mieszkaniach, które wyraźnie męczą. Byłam zrozpaczona, kiedy widziałam, jak w kolejnych wersjach scenariusza Andrzej Barański "pomniejsza" tę historię do potrzeb filmu telewizyjnego.

W zeszłym roku w Gdyni dostał jedynie nagrodę aktorską - za Pani rolę - oraz wyróżnienie krytyków. Była Pani rozczarowana?

- Myślałam, że będzie gorzej. Byłam zbudowana przyjęciem krytyków, ale też widzów, których ten film poruszył - w tym moich kolegów reżyserów, np. Feliksa Falka. A nagrody? Ten scenariusz widzieli wszyscy producenci filmowi w Polsce i prawie wszyscy ci, którzy byli w Gdyni. Niektórzy z nich go wcześniej odrzucili. Mieli już o nim zdanie. Dopiero świeże spojrzenie, jak tu, w Karlowych Warach, pozwala ten film ocenić. Jestem ciekawa jego przyjęcia.

To kino wyjątkowe, bo mówi o relacjach, emocjach, światach, o których nie da się opowiedzieć słowami. Tylko trzeba uwierzyć, że widzowie są na takie kino gotowi i że publiczność w Polsce nie jest uboga duchowo i nie rozumie podwójnie złożonych zdań, jak sądzą niektórzy.

Film wejdzie niedługo w Polsce do dystrybucji.
Zobaczymy, jak będzie walczył o swoje miejsce.





Pozdrowienia z Łodzi
Aleksandra
Avatar użytkownika
aleksandra
 
Posty: 846
Dołączył(a): Cz, 17.11.2005 23:58

Postprzez Krystyna Janda N, 30.07.2006 06:46

Pozdrowenia z Milanówka ....
Avatar użytkownika
Krystyna Janda
Właściciel
 
Posty: 18996
Dołączył(a): So, 14.02.2004 11:52
Lokalizacja: Milanówek


Powrót do Korespondencja