Moja proza...

Tutaj publikujcie swoje opowiadania, scenariusze, felietony, rysunki itp

Moja proza...

Postprzez Devona Pt, 18.05.2007 18:35

Na forum trafiłam przypadkiem, ale spodobało mi się i postanowiłam coś sprawdzić. Zamieszczam pierwszy rozdział książki, którą usiłuję napisać od dłuższego czasu, jednak straciłam zapał... Z niecierpliwością czekam na szczere komentarze:)

W zaklętym kręgu



Wywiad

- Ile masz lat?- zapytałam.
- 21.
- Wyglądasz co najmniej na 40 – pomyślałam, ale nie chciałam sprawiać przykrości tej zniszczonej życiem dziewczynie.
Przez chwilę zapanowała cisza, dość krępująca, szczególnie dla mnie. Nie wiedziałam, o co można ją zapytać, żeby nie wywoływać od razu przykrych wspomnień. Wolałam zatem milczeć i poczekać na rozwój sytuacji. Wbrew pozorom dziewczyna szybko zrozumiała, że to ona musi przerwać tę krępującą ciszę.
- Mam 21 lat i żyję w zaklętym kręgu – powiedziała i odwróciła ode mnie zalęknione spojrzenie smutnych bladoniebieskich oczu.
- Co to znaczy „w zaklętym kręgu”? – podjęłam dyskusję, czując, że ta rozmowa jednak do czegoś doprowadzi.
- Zaklęli mnie w kręgu spojrzeń, szeptów, drwiących uśmiechów. Mówią, że jestem stuknięta, ale dobrze wiedzą, że to wierutne kłamstwo. Wszyscy wspaniale odgrywają swoje role, tylko ja jestem nie taka, jak trzeba. Powinnam poddać się i przyznać im rację. Powiedzieć wszem i wobec, że nic się nie stało, że to tylko wytwór mojej chorej wyobraźni. Chcą zrobić ze mnie wariatkę i liczą, że ja potulnie się na to zgodzę, ale nic z tego! Ja sobie tego wszystkiego nie wymyśliłam, naprawdę... – ściszyła głos i spojrzała na mnie błagalnie.
- Kim są „oni”? – palnęłam z głupia frant, bo nie miałam pojęcia, co można powiedzieć w takim momencie.
- Nie wierzysz mi. Nie wierzysz tak, jak wszyscy, którzy przychodzą tu, żeby przeprowadzać ze mną te „kontrowersyjne” wywiady, a tak naprawdę i tak piszą, co chcą. Nikogo, absolutnie nikogo nie interesuje, co mam do powiedzenia! Nikt nie wierzy, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Paweł by mi uwierzył. Dlaczego go już nie ma? – ostatnie zdanie powiedziała łamiącym się głosem i zaczęła płakać.
- Joasiu, posłuchaj... Nie chciałam sprawić ci przykrości, tylko po prostu kiepsko przygotowałam się do tego wywiadu. Wiem, że to nieprofesjonalne zachowanie, a ja nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Myślę, że damy sobie dzisiaj spokój i umówimy się na inny termin. Nie chcę, żebyś musiała nadaremnie przeżywać to wszystko kilka razy. Czy myślisz, że możemy tak zrobić?
Joasia jak gdyby obudzona z transu hipnotycznego spojrzała na mnie zupełnie przytomnym wzorkiem i kiwnęła twierdząco głową.
- Zadzwonię do ciebie, jak już będę mogła przeprowadzić ten wywiad jak należy, dobrze? – nie czekając na odpowiedź dodałam – Tak na marginesie, przyszłam, bo ci wierzę. Gdyby było inaczej, nie podjęłabym się tego tematu.
Wyszłam w pośpiechu, nie czekając na jej reakcję.
Pogoda nie zachęcała do spacerów, tym bardziej, że zaczynało zmierzchać, a deszcz siąpił już od dłuższego czasu. Poza tym było stanowczo za zimno, jak na wrzesień. Wracając do domu, myślałam o Joasi, nieudanej próbie wywiadu i o mojej głupocie. Jak mogłam dać się wczoraj wyciągnąć na ten wernisaż. Nawet nie wiem, kim jest Pongo. „To bardzo utalentowany młody malarz” – tłumaczyła mi Milena. Powiedziała też, że na pewno spodoba mi się jego kreska. Nie powiem, talentu na pewno mu nie brakuje, ale takich jak on, sprawnych technicznie artystów jest pełno. Potrzeba czegoś więcej, niż tylko ładnego rysunku, żeby przemówić do drugiego człowieka. Niezbędny wręcz jest pomysł, który pozwoli uzyskać piorunujący efekt, a tym Pongo nie może się pochwalić. Zresztą, co to za pseudonim? Kojarzy mi się z bohaterem kreskówek dla dzieci, a nie wybitnym młodym talentem. Przez tego malarza z Bożej łaski nie przygotowałam się do wywiadu z Joasią, a ten temat to przecież moja szansa. Po ostatnim moim reportażu o mały włos nie straciłam posady. Okazało się, że kopałam trochę za głęboko, a później chciałam opublikować efekty moich poszukiwań. Tak to już jest, kiedy w grę wchodzi reputacja kogoś „wysoko postawionego”. A przecież ten cały businessman już nie żyje, więc nie obraziłby się chyba na mnie, gdybym napisała o jego nieślubnym dziecku. Cóż, naczelny miał inne zdanie na ten temat i tym sposobem mój artykuł, co tu dużo mówić, okrojony z najciekawszych szczegółów, po prostu był kiepski.
Deszcz siąpił nieustannie. Czy już w tym roku nie będzie więcej słońca? Marzyłam o jakimś jesiennym pobycie nad morzem, ale przy takiej pogodzie chyba na marzeniach się skończy. Co ja mam zrobić z tą Joasią? Zrzucanie całej winy na Milenę i Ponga byłoby niesprawiedliwe. Tak naprawdę nie przygotowałabym się na dzisiejsza rozmowę, bez względu na moją obecność na wernisażu. Po prostu nie mam żadnym wiarygodnych informacji. Czytałam kilka wywiadów z Joasią i studium jej stanu psychicznego, jednak tamte reportaże odbiegały od mojej wizji. Chciałam naprawdę dociec, co się wydarzyło przez te dwa tajemnicze tygodnie z życia tej dziewczyny. Czuję, że ona nie kłamie. Na obłąkaną też nie wygląda, jest po prostu na skraju załamania nerwowego. Pewnie znów za tą sprawą kryją się jakieś grube ryby i całą moja pracę trafi szlag, ale to nic.
Zastanawiałam się, kto mógłby pomóc mi w dojściu do jakiegoś rzetelnego źródła i informacji i od razu przyszedł mi do głowy Andrzej. Tak, Andrzej będzie idealnym kandydatem na kozła ofiarnego.
Piesza wyprawa do domu Andrzeja zakrawała o samobójstwo, więc na najbliższym postoju wsiadłam do taksówki i kazałam zawieść się na Plac Pocztowy. Andrzej oczywiście siedział w domu, a dokładnie w kuchni i pił. To ostatnie spostrzeżenie nie było dla mnie takie oczywiste, a nawet powiedziałabym, że bardzo mnie zaszokowało.
- Wydawało mi się, że jesteś abstynentem – powiedziałam, zdejmując płaszcz. – Jeśli pytasz, jak się tu dostałam, to oświadczam ci, że drzwi zostawiłeś otwarte – powiedziałam, chociaż i tak miałam klucze do jego mieszkania.
- Czy to ma jakieś znaczenie – powiedział, pociągając kolejny łyk drinka.
- Stało się coś? – zapytałam już na dobre zaniepokojona.
- Wylali mnie – rzucił, po czym wstał i podszedł do mnie z pełna szklanką. – Masz, też sobie wypij za moją porażkę.
Wiedziałam, co to dla niego oznaczało. Nie chodziło bynajmniej o pieniądze, bo Andrzej od zawsze był „dobrze sytuowany”. Szczególnie od czasu, gdy umarł jego ojciec i dostał ogromny spadek. Jednak praca to była pewna forma udowodnienia światu, że potrafi coś więcej, niż tylko wydawać pieniądze, których nie zarobił. Poza tym Andrzej był wspaniałym reporterem.
- Jak to „wylali”? – zapytałam głupio, bo po raz drugi tego dnia nie wiedziałam, co powiedzieć.
- Najnormalniej w świecie dostałem wypowiedzenie, co prawda trzymiesięczne, ale nie miałem zamiaru się poniżać, więc odszedłem od razu.
Był w strasznym stanie. Wyglądał dzisiaj jeszcze bardziej szaro niż zazwyczaj. Andrzej był typem człowieka, który całe życie wygląda nijako, choćby nie wiem, jak dobrze był ubrany i nosił najmodniejszą fryzurę w sezonie. Nigdy nie wzbudzał zachwytu u płci przeciwnej, pomimo, że to naprawdę wspaniały człowiek. Jednak wiadomo – kobieca natura nakazuje szukać księcia z bajki. Musze się przyznać, że mnie ten instynkt także dotyczy. Kilka miesięcy wcześniej odrzuciłam oświadczyny Andrzeja, chociaż to intelektualnie atrakcyjny człowiek, a w dodatku sytuowany... Odmówiłam mu, bo wiedziałam, że nigdy nie zakocham się w jego powierzchowności. Nie mogę powiedzieć, żeby był brzydki czy odrażający. Ma zadbane ciało, odpowiednio umięśnione, jest wysoki i umie się odpowiednio ubrać... Jednak ta jego nijakość przebija się przez wszystkie misterne osłonki i patrząc na niego zastanawiasz się tylko, czy życie tak bardzo go męczy, czy po prostu jest nudziarzem. Ja też spędziłam trochę czasu nad rozpracowaniem Andrzeja i doprowadziło mnie to do dwóch wniosków. Po pierwsze, to nieszczęśliwy człowiek, który wymaga od siebie trzy razy więcej, niż powinien, więc po części nijaki wygląd zawdzięcza zmęczeniu. Po drugie zaś, Andrzej nie może spełnić się życiowo, co sprawia, że jest wiecznie przygaszony. Wydaje mu się, że powinien każdego dnia udowadniać swoją wartość.
- Nie zadręczaj się, tylko opowiedz mi wszystko, dobrze? – wreszcie odzyskałam pewność siebie.
Położyłam mu rękę na ramieniu i wpatrywałam się wyczekującym spojrzeniem. Wiedziałam, że tego mu teraz trzeba. Kogoś, kto wysłucha jego żalów i pozwoli znów uwierzyć w siebie.
- Ostrowski wezwał mnie do siebie pod pretekstem korekty artykułu, po czym w kilku krótkich i zwięzłych zdaniach powiedział, że się wypalam, straciłem polot i on nie może mnie dłużej zatrudniać. Oczywiście da mi trzymiesięczne wypowiedzenie, żebym mógł poszukać sobie innej posady i takie tam.
- Przecież jesteś jednym z najlepszych dziennikarzy, jakiego znam. Nie mogę w to uwierzyć! – oburzyłam się nie na żarty.
- Cały dzień zastanawiałem się, co takiego mogłem zrobić źle. Co prawda wyciągnąłem ten stary temat o Anielicy, pamiętasz?
Skinęłam twierdząco głową. To był gorący temat kilka miesięcy temu i Andrzej był wściekły, że Ostrowski przyznał go swojemu pupilkowi, który napisał suchy felieton i na tym się skończyło.
- Czułem, że tam jest jeszcze wiele do zrobienia i zacząłem już na dobre szperać... Może to nie był najlepszy temat, może rzeczywiście palnąłem głupstwo, ale czy to wystarczający powód do... – urwał i opróżnił zawartość swojej szklanki.
- Czemu do mnie nie zadzwoniłeś – zapytałam, ale prawie natychmiast zdałam sobie sprawę, że i tak nie odebrałabym telefonu, bo przecież byłam u Joasi.
- Przecież miałaś wywiad. Tak a propos, jak poszło? – zapytał przyjaźnie.
Widziałam, że przyszło mu to z ogromnym trudem, więc postanowiłam to docenić.
- Nijak. Nie mogłam w ogóle skupić się na rozmowie. Ona jest taka przestraszona, że nie wiadomo w ogóle, o co ją pytać. Zresztą, nie mam żadnego źródła, z którego mogłabym czerpać informacje. Czuję, że to kolejny temat – samobójstwo. Mnie chyba też niedługo zwolnią i będziemy razem kontemplować los wygnańców.
- Jeśli chcesz, mogę poszperać tu i ówdzie. I tak nie mam nic lepszego do roboty – powiedział ponuro, ale widziałam, że powoli wraca mu humor.
- Będę ci bardzo wdzięczna. A teraz chodź, nie pozwolę, żebyś zadręczał się tym do końca życia.
Siedziałam u Andrzeja prawie do północy. Rozmawialiśmy o głupotach i wypiliśmy całą butelkę whisky, którą kupił sobie na pocieszenie. Tak jak przypuszczałam, Andrzej, nie wprawiony w spożywaniu napojów wyskokowych, szybko miał dość i położył się spać. Miałam nadzieję, że taka ilość procentów wystarczy, żeby mógł spokojnie przespać całą noc.
Wróciłam do domu taksówką i zabrałam się do przeszukiwania stron internetowych, które polecił mi Andrzej. Pomimo stanu lekkiego upojenia alkoholowego miałam bardzo jasny umysł. Ten wieczór krył w sobie jeszcze wiele niespodzianek. Już na pierwszej stronie zobaczyłam zdjęcie, na którym sam Ostrowski przytulał ciemnowłosą dziewczynę. Pod spodem widniał podpis „Redaktor naczelny „Innymi słowy” z radością przyjął wiadomość o odnalezieniu swojej siostrzenicy”. Siostrzenicy? Przecież to Anielica! Natychmiast wysłałam wiadomość do Andrzeja. Co prawda, pewnie zobaczy to dopiero rano, ale nie mogłam czekać.


Rano obudził mnie dzwonek do drzwi. Niezupełnie przytomna wstałam, żeby otworzyć i miałam nadzieję, że to naprawdę coś ważnego. Za drzwiami zobaczyłam znajomą twarz i drobną posturę Sylwii. W lekkim szoku, zamiast zaprosić ją do środka, zapytałam bezczelnie
- Co ty tu robisz?
Sylwia uśmiechnęła się blado i poprosiła, żebym najpierw ją wpuściła, a potem zadawałam pytania.
- Chyba nie będziemy rozmawiać na korytarzu – powiedziała łagodnie.
Potulnie odsunęłam się i pozwoliłam jej wejść. Zamykając drzwi zastanawiałam się, skąd Sylwia wzięła się u mnie w domu, a nawet skąd wzięła się w Polsce?
- Rozgość się, za chwilę przyniosę ci coś, jakąś kawę, czy coś takiego. Tylko najpierw doprowadzę się do porządku.
Sylwia skinęła głową na znak, że się zgadza i spokojnie usiadła na kanapie. Natychmiast pobiegłam do łazienki, wzięłam błyskawiczny prysznic, włożyłam na siebie to co znalazłam i zabrałam się za parzenie kawy. Kiedy wchodziłam do pokoju z filiżankami w ręku, zobaczyłam, że Sylwia czyta wywiad z Joasią zamieszczony przed kilkoma dniami w jakimś czasopiśmie. Zobaczywszy mnie, odłożyła gazetę i cierpliwie czekała, aż podam jej kawę. Następnie wsypała odrobinę cukru do filiżanki i mieszając powiedziała
- Przypuszczam, że moja wizyta jest dla ciebie niemałym szokiem. Więc oszczędźmy sobie standardowych pytań, typu „jak się masz” i przejdźmy od razu do rzeczy. Przyjechałam tylko na kilka dni, więc chciałabym wszystko jak najszybciej załatwić. Znalazłam we Francji kogoś, kto obiecał, że wyda książkę o sprawie Agaty i odpowiednio ją nagłośni. Zostawił mi wybór autora, więc postanowiłam skorzystać z okazji i poprosić cię o przysługę. Czy napiszesz tę książkę?
To pytanie zupełnie mnie zaskoczyło. Już sam fakt, że ktokolwiek podjął się wydania tej książki był dla mnie zupełnie niepojęty.
- Ja mam ją napisać? – wykrztusiłam wreszcie z siebie, ale po chwili doszłam do wniosku, że jak zwykle zadaję beznadziejne pytania.
- Ja wiem, że funduję ci niespodziankę za niespodzianką. Masz swoją posadę i jeśli nie chcesz lub nie możesz się podjąć tego, zrozumiem.
- To nie tak. Nie mogę powiedzieć, że nie chcę. Sama nie wiem.
- Przemyśl to sobie, zostanę do wtorku, więc masz jeszcze trochę czasu, żeby dać mi odpowiedź.
- Gdzie się zatrzymałaś?
- Jeszcze nigdzie. Przyjechałam prosto do ciebie i nie znalazłam sobie żadnego noclegu.
- Może zostaniesz u mnie?
- Wiedziałam, że to zaproponujesz, ale nie chcę się narzucać. To mógłby być dla ciebie nie lada kłopot – Sylwia spojrzała na mnie wyczekująco.
Doskonale wiedziałam, o czym mówi. Gdyby ktoś dowiedział się, że jest w Polsce, a dodatkowo mieszka u mnie... Lepiej o tym nie myśleć. Wiedziałam jednak, że nie może zatrzymać się w hotelu, to zbyt ryzykowne.
- Wiem, o czym myślisz, ale nie martw się, jakoś dam sobie radę – powiedziała bez przekonania.
Nagle wpadł mi do głowy genialny pomysł. Postanowiłam, że natychmiast go zrealizuję.
- Poczekaj chwilę, muszę gdzieś zadzwonić – powiedziałam i szybko pobiegłam do drugiego pokoju. Wybrałam numer Andrzeja i po długim oczekiwaniu wreszcie usłyszałam znajomy głos w słuchawce.
- Halo – Andrzej najwyraźniej został właśnie wyrwany ze snu.
- Cześć. Wiem, że jest wcześnie, ale mam do ciebie sprawę nie cierpiącą zwłoki. A propos, dostałeś wiadomość?
- Jaka wiadomość? Na litość boską! Dzwonisz do mnie o 7 rano w sobotę, żeby mnie spytać o jakąś wiadomość?!
- Oj, nie denerwuj się. Pytam tak przy okazji. Jak skończymy rozmawiać, to koniecznie przeczytaj, co ci wczoraj wysłałam, a pożałujesz, że nakrzyczałeś na mnie bez powodu. Ale nie o tym chciałam rozmawiać. Dzwonię, żeby cię zapytać, czy nie wyświadczysz mi pewnej przysługi.
- Zamieniam się w słuch i już się boję.
- Nie bój się, to nic strasznego. Chciałam cię prosić, żebyś przetrzymał u siebie przez kilka dni moją znajomą, która przyjechała, jakby to powiedzieć, incognito. Nikt nie może się dowiedzieć, gdzie jest.
- Czy ona ma coś wspólnego z jakąś sektą? – Andrzej był na tym punkcie bardzo przewrażliwiony.
- Na szczęście, nie. Więc jak? Mogę na ciebie liczyć?
- A mam inne wyjście? Kiedy ją przywieziesz?
- Za godzinę. Dzięki, jesteś prawdziwym przyjacielem.
- Mhm – mruknął do słuchawki, po czym się rozłączył.
Kiedy wróciłam do pokoju, Sylwia namiętnie czytała artykuł o Joasi. Tym razem nie odłożyła czasopisma, tylko zapytała mnie:
- Czy historia tej dziewczyny nie wydaje ci się znajoma? – zapytała i utkwiła we mnie badawcze spojrzenie.
Do diaska, pomyślałam, czemu nie zauważyłam tego wcześniej!? Przecież to jasne, że od razu powinnam pomyśleć o Agacie. Czemu jestem taka mało spostrzegawcza.
- Nie pomyślałaś o tym, prawda? Ja natomiast zauważyłam podobieństwo. Czy to następna ofiara? - wskazała palcem zdjęcie Joasi.
- Wczoraj z nią rozmawiałam, a przynajmniej próbowałam. Dostałam ten temat w zeszłym tygodniu, ale nadal nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Nikt nie chce udzielać mi informacji. Ta sprawa, to chyba coś więcej niż zwykłe porwanie.
- Kiedy pomyślę sobie, że jakaś inna dziewczyna miałaby przeżywać takie straszne chwile... Pamiętam ten proces, jak dziś. Wiesz, złożyłam wniosek do Trybunału Praw Człowieka, może coś wskóram i nie będziemy musiały już więcej się ukrywać...
Nie wiedziałam, czy mówiąc „my” miała na myśli siebie i Agatę, siebie i mnie, a może wszystkie naraz. W pewnym momencie poczułam, że ta książka to moja życiowa szansa i nie mogę jej przegapić. Błyskawicznie podjęłam decyzję.
- Napiszę tę książkę, jeśli nadal chcesz powierzyć ją mnie. Czuję, że sprawa tej dziewczyny i Agaty mają ze sobą coś wspólnego. Wczoraj odkryłam jeszcze jedną potencjalną ofiarę. Tak, wszystko zaczyna układać się w logiczną całość...
Sylwia patrzyła na mnie i najwyraźniej roztrząsała coś przez chwilę.
- Co z twoją posadą? – odezwała się wreszcie. Najwyraźniej obawiała się, że może mi zaszkodzić.
- Sądzę, że i tak nie mieli zamiaru długo mnie tam trzymać. Specjalnie dali mi ten temat, żeby mieć pretekst. W redakcji dzieją się naprawdę dziwne rzeczy. Wczoraj zwolnili najlepszego reportera, oprócz tego mój szef ma chyba coś wspólnego z pewną kontrowersyjną sprawą. Wiem, że w ogóle niczego nie rozumiesz, ale nie martw się, Andrzej wszystko ci wyjaśni i dotrzyma towarzystwa.
- Andrzej? – zapytała naprawdę zaskoczona.
- Tak, będziesz mogła zatrzymać się u niego, jeśli zechcesz. Andrzej to mój dawny wielbiciel, a obecnie najlepszy przyjaciel. Jest jedynym człowiekiem, któremu naprawdę mogę ufać. Poza tym, to on właśnie stracił wczoraj posadę i przyda mu się towarzystwo. Nie musisz od razu podejmować decyzji. Umówiłam się z nim, że za pół godziny przyjedziemy. Poznasz go i wtedy dopiero zgodzisz się lub nie. Może być?
- Może być – Sylwia uśmiechnęła się promiennie.
- Zatem się zbieraj. W razie czego, weź od razu ze sobą swoje rzeczy, bo sądzę, że już tu nie wrócisz – mrugnęłam do niej znacząco.
Pojechałyśmy do Andrzeja moim samochodem. Co prawda, istniało ciągłe niebezpieczeństwo, że rozkraczy się w połowie drogi, ale nie było innego wyjścia.
- Nie możemy ryzykować jazdy taryfą. Tutaj nawet ściany mają uszy, a co dopiero taksówkarze – tłumaczyłam Sylwii prowadząc samochód.
- Jak miewa się Agata? – przypomniałam sobie, że nawet o to nie zapytałam.
- Nieźle. Nie chce zapeszyć, ale chyba z tego wychodzi. Nie ma już stałego terapeuty, ostatnio nawet zapytała mnie, czy może zapisać się na zajęcia plastyczne. Mam nadzieję, że najgorsze już za nami.
Patrzyłam na Sylwię i jak zawsze byłam pod wrażeniem siły charakteru, drzemiącej w tej małej postaci. Wiedziałam, że ma za sobą niemałą przeprawę. Pamiętam, w jakim stanie była Agata, kiedy pierwszy raz ją widziałam, a wcześniej było jeszcze gorzej. Nie mam pojęcia, jak Sylwii udało się ją uleczyć.
- Pewnie myślisz, że marnuję sobie życie, a ja jeszcze nigdy wcześniej nie robiłam niczego bardziej sensownego. Czuje, że Agata pomogła mi spojrzeć na świat zupełnie inaczej. Zmądrzałam. Już teraz wiem, jak oceniać ludzi. Nigdy już nie dam się nabrać. Ludzie potrafią wspaniale udawać kogoś innego, wiesz? O Agacie przynamniej jedno wiem na pewno – jest prawdziwa. Jest w moim życiu od prawie dwóch lat, a wydaje mi się, że znamy się wieki. Powierzchowność jest bardzo złudna.
Mówiła o Zbyszku. Wiedziałam, że on nadal jest obecny w jej myślach. Jednak mówiła o nim bez emocji, jakby był dla niej zupełnie obcym człowiekiem. „Chyba się otrząsnęła”, pomyślałam ze szczerą nadzieją, że tak jest naprawdę.
- Jesteśmy już na miejscu – powiedziałam, parkując na Placu Pocztowym.
- Czy Andrzej jest dobrym człowiekiem? – zapytała zupełnie znienacka.
- Myślę, że nawet bardzo dobrym, tylko trochę nieszczęśliwym. Chodź, już na nas czeka.
Rzeczywiście Andrzej stał przed wejściem do nowoczesnej kamienicy, w której mieszkał. Kiedy Sylwia wyciągnęła do niego rękę, szarmancko ją pocałował.
- Zapraszam do środka. Uprzedzam tylko, że schody prowadzące do mojego mieszkania są bardzo niefunkcjonalne – powiedział przyjaźnie, po czym mrugnął do mnie znacząco. Wiedziałam, że chodzi mu o ten wieczór, kiedy oświadczył mi się, a ja niewiele myśląc zabrałam swoje rzeczy i wybiegłam zagniewana z jego mieszkania. Czułam się oszukana, zwabiona w pułapkę, z której nie można zręcznie się wydostać. Pędząc na oślep zapomniałam o tych schodach... Co prawda kamienica jest prawie zupełnie nowa, ale wystrojem przypomina budowlę sprzed lat. Projektant zadbał też o odpowiednie schody, piękne, a jednocześnie bardzo strome. Przypomniałam sobie, jak bardzo boli upadek z takich schodów i poczułam dreszcze na całym ciele.
- Miałam okazję spaść z tych schodów, więc naprawdę radzę uważać –uprzedziłam Sylwię.
- Na szczęście poręcze wyglądają na masywne – powiedziała Sylwia. – Ten, kto projektował ten budynek, miał jednak resztkę zdrowego rozsądku.
- Mam nadzieję, że spodoba ci się moja skromna norka – Andrzej otworzył na oścież drzwi swojego mieszkania. – Jest to co prawda kawalerska nora, więc na pewno będziesz miała sporo zastrzeżeń, ale jeśli zechcesz zaaranżować sobie przestrzeń według własnego pomysłu, nie będę miał nic przeciwko – uśmiechnął się promiennie.
Sylwia nie odezwała się, ale uśmiech odwzajemniła. Poczułam, że zawiązuje się między nimi jakaś nić porozumienia. Byłam pewna... Tak, Andrzej był najwyraźniej zauroczony swoją nową sublokatorką i to ze wzajemnością. Niby mnie to nie obchodziło, w końcu nigdy nie byłam nim zainteresowana jako mężczyzną, przyjacielskie kontakty zaspokajały moje potrzeby emocjonalne związane z obecnością Andrzeja. Jednak miło było mieć wiecznego wielbiciela... Jak każda kobieta lubiłam czuć się adorowana, tym bardziej, że z powodu takiego, a nie innego trybu życia nie mogłam liczyć na nadmiar mężczyzn zainteresowanych moją osobą. W tamtym momencie zazdrościłam Sylwii, że potrafi robić ogromne wrażenie, nawet na pozornie nieczułym na uroki kobiet Andrzeju. Po chwili skarciłam sama siebie. Nie wiesz, czego chcesz. Najpierw odrzucasz faceta, bo wydaje ci się zupełnie nieciekawy fizycznie, a kiedy widzisz, jak rozkwita w obecności innej kobiety, zastanawiasz się, czy nie popełniłaś życiowego błędu. Tak, tego nie można było pominąć. Andrzej przestał być beznadziejnym Andrzejem, a stał się przystojnym i atrakcyjnym Andrzejem! Zastanawiające. Skąd wzięła się ta nagła odmiana? Jeszcze wczoraj był zupełnie załamany, a teraz tryska energią i humorem. Chyba po prostu spotkał wreszcie kobietę, która jako jedyna nie uznała go za beznadziejnego na samym wstępie, nie zwróciła uwagi na pospolitość urody Andrzeja ani cienie pod oczami po ciężkiej nocy.
Podczas, gdy ja rozmyślałam nad swoją dolą porzuconej przez adoratora, Sylwia i Andrzej rozmawiali w najlepsze o urokach Paryża, porównywali wrażenia z diabelskiego młyna w Wiedniu... Cóż, ja na pewno nie widziałam nawet połowy tego, co oni. Andrzej jeszcze w młodości zwiedził pół świata, w końcu jego rodzice mieli forsy w bród. Z kolei Sylwia ostatni rok spędziła za granicą, zmieniając co i rusz miejsce zamieszkania, podróżując z kraju do kraju. Tylko, że jej sytuacja tylko powierzchownie wydawała się taka wspaniała czy beztroska. Tak naprawdę ukrywały się z Agatą przez cały ten czas i wcale nie zazdroszczę im podróży w takiej atmosferze! Chcąc nie chcąc musiałam wrócić do rzeczywistości.
- Zajmijmy się sprawą zakwaterowania Sylwii, a później będziecie mieli dużo czasu na przyjacielskie pogawędki. Myślę, że sami dogadacie się co do szczegółów, ja tylko chciałam coś zasugerować. Wszystkie rozmowy powinniście prowadzić w studiu.
W tym momencie zapadła niezręczna cisza. Czułam, że nastrój spotkania towarzyskiego ulotnił się bezpowrotnie.
- Wiem, że wolelibyście o tym nie rozmawiać, ale naprawdę musimy. Przykro mi, że to ja muszę przypominać wam o tych nieprzyjemnych sprawach. Jednak taka zapobiegliwość jest konieczna. Może przejdziemy do studia, a tam będziemy kontynuować dyskusję? – spojrzałam na nich wyczekująco.
- Masz rację – powiedział Andrzej. – Myślę, że od razu powinniśmy zmienić pomieszczenie.
Andrzej wstał, a my posłusznie poszłyśmy w jego ślady. Kiedy już bezpiecznie usadowiłyśmy się na skórzanej kanapie w pokoju obok, Andrzej zamknął drzwi i przysiadł się do nas.
- Teraz możemy swobodnie rozmawiać. Mamy pewność, żę nikt nas nie usłyszy. – Andrzej spojrzał badawczo na Sylwię.
- No tak! – Odezwał się po chwili. – Pewnie zastanawiasz się, czym ten pokój różni się od poprzedniego i dlaczego nazywamy go studiem. Otóż jedną z moich pasji jest muzyka elektroniczna. Od dziecka marzyłem o domowym studiu, gdzie mógłbym do woli oddawać się dobieraniu dźwięków i składaniu ich w sensowną całość. Samo słuchanie cudzych utworów nie wystarczało mi. Jednak moi rodzice zawsze uważali, że zabawa w muzyka jest bardzo niepraktyczna. Woleli, żebym skończył jakąś szkołę, która gwarantowała mi – jak to zwykli nazywać – „normalną” pracę, dającą co miesiąc stały dochód. Niby nie zmuszali mnie do niczego, ale nigdy nie czułem poparcia z ich strony, kiedy próbowałem zająć się muzyką na poważnie. Kiedy wybrałem studia dziennikarskie, też nie byli zachwyceni moim pomysłem na życie, ale wtedy już nie brałem tego pod uwagę. Po śmierci taty wyprowadziłem się z domu, bo dostałem spory spadek, który pozwolił mi kupić sobie jakieś lokum. Za pierwszą wypłatę kupiłem trochę sprzętu i z czasem stworzyłem to miejsce – Andrzej wskazał ruchem ręki na swoje studio. – Jestem dumny z tego, że udało mi się spełnić marzenie z dzieciństwa. Mam teraz własne studio nagraniowe. To jedyne miejsce, gdzie można rozmawiać nie obawiając się, że ktoś mógłby coś podsłuchać. Studio jest odpowiednio wygłuszone.
Sylwia nie skomentowała wypowiedzi Andrzeja, jedynie pokiwała głową na znak, że przyjmuje do wiadomości wszystko, co powiedział. Przyszedł czas, żebym to ja przejęła inicjatywę.
- Skoro wprowadziłeś Sylwię w tajniki swego domowego studia, to może teraz ja wytłumaczę ci co nieco. Sylwia przyjechała tutaj incognito, nikt nie może dowiedzieć się, że jest w Polsce. Myślę, że nie będę decydowała, ile mogę ci zdradzić – tłumaczyłam Andrzejowi, po czym zwróciłam się do Sylwii – Sama zdecydujesz, czy opowiesz mu całą historię. Mogę ci zagwarantować, że Andrzej nie będzie zadawał kłopotliwych pytań. Znam go już spory kawałek czasu i ręczę za jego dyskrecję. Dobrze by było, gdybyś zgodziła się tu zostać.
Sylwia przez chwilę wyglądała, jakby roztrząsała jakiś bardzo ważny problem, po czym powiedziała tylko
- Nie widzę problemu.
- Zatem postanowione. Teraz zostawiam was samych, żebyście mogli swobodnie się dogadać. W końcu przez pewien czas będziecie na siebie skazani. Ja zajmę się pewną nie cierpiącą zwłoki sprawą. A propos, czytałeś wiadomość ode mnie?
- Czytałem i nie wiem, co mam o tym myśleć. To chyba jakaś śmierdząca sprawa. Muszę trochę powęszyć. Może jutro będę miał coś dla ciebie.
- Odezwę się jutro. Gdybyś dowiedział się czegoś wcześniej, to daj znać. Czas na mnie.
Wstałam i pomachałam im na pożegnanie. Przed wyjściem rzuciłam jeszcze:
- Tylko się nie pozabijajcie.
Spojrzeli na mnie oboje z wyrzutem.
- Przecież żartowałam. Na razie.
Jadąc samochodem do domu, zastanawiałam się, gdzie u licha mam szukać informacji. Do tej pory najlepszym źródłem byli moi informatorzy, ale przecież ta sprawa wyklucza udział osób trzecich.
- Nie mogę ryzykować interwencji osób z zewnątrz – powiedziałam do siebie. – Nikt nie może wiedzieć, że zajmuję się tą sprawą.
Już w domu natychmiast przejrzałam stronę, na której dzień wcześniej zobaczyłam zdjęcie Ostrowskiego i jego siostrzenicy. Przejrzałam cały artykuł, ale nie znalazłam niczego, co mogłoby naprowadzić mnie na jakiś konkretny trop. Można było wywnioskować, że Anielica jest niezrównoważona. Nikt przy zdrowych zmysłach nie ukrywałby się ponad miesiąc na odludziu, głodując i czekając nie wiadomo na co.
- Może myślała, że jej manna z nieba spadnie - zaśmiałam się z własnej ironii. – Zaraz, zaraz. Spędziła 40 dni na odludnej plaży. Jak ona się nazywała? – Przestudiowałam artykuł jeszcze raz. – „Pustynia”. Też coś! Beznadziejna nazwa. 40 dni na „Pustyni”. To mi się z czymś kojarzy.
Przez chwilę próbowałam sobie przypomnieć coś, co tkwiło gdzieś głęboko w mojej psychice, ale nic z tego. Potrząsnęłam głową i mimowolnie spojrzałam na półkę z książkami. Biblia... 40 dni na pustyni Szatan kusił Jezusa.
- Nie, chyba zaczynam bredzić – powiedziałam do siebie. – Powinnam położyć się spać, bo i tak niczego sensownego nie wymyślę. Jest co prawda dopiero południe, ale muszę mieć jutro jasny umysł.
Nie miałam siły i nastroju, żeby się kąpać i przebierać, więc wskoczyłam do nie zaścielonego łóżka. Zasnęłam niemal natychmiast.
Avatar użytkownika
Devona
 
Posty: 15
Dołączył(a): Pt, 18.05.2007 18:25

Postprzez Smokun So, 19.05.2007 11:37

Pozdrawiam Devono! :D
Cóż mogę powiedzieć historia jest wciągająca i zapowiada się fajny sensacyjny horror. :twisted:
Piszesz lekko, dobrze się to czyta, ale to tylko fragment całości.
Jedna rzecz mnie irytuje, wchodzisz w tematy mało interesujące i tracisz z pola widzenie to, co jest najważniejsze w twojej historii, czyli wątek sensacyjny, no, bo co mnie obchodzi jakiś byle jaki malarz, że spadłaś ze schodów, że chłopak jest mdły i ma bogatych rodziców i studio wyciszone, co to sąsiedzi obok ślęczą ze szklankami przy ścianie i podsłuchują. Myślę, że wystarczy jedno proste zdanie i nie ma, co się rozwodzić nad mało istotnymi sprawami.
Ale jak wspomniałem historia jest ciekawa, a Ty jako reporterka jak rozumiem będziesz detektywem, jeśli tak, to musisz być na tyle ciekawa, interesująca, seksowna itd., aby czytelnik chciał się w ciebie wcielić, bo to bardzo ważne, jeśli chcesz osiągnąć sukces wydawniczy.

ARKADY
Smokun
 
Posty: 34
Dołączył(a): Wt, 08.05.2007 08:02
Lokalizacja: D

Postprzez Devona Pn, 21.05.2007 09:36

Spodziewałam się ostrej krytyki, a tu w sumie komentarz pozytywny :D Co do tych fragmentów, które Cię irytują, to zapewniam, że nie zostały umieszczone przypadkiem. Napisałam więcej, niż ten rozdział, więc skoro ktoś to skomentował, to zamieszczę rozdział drugi:)
Pozdrawiam i dziękuję :)

W zaklętym kręgu

Szpital dla obłąkanych


Rano obudził mnie dzwonek telefonu, rozdzierający od środka moją głowę. Ktoś bardzo natarczywie próbował się ze mną skontaktować i chociaż przykrywałam głowę poduszką, udając, że wcale tego nie słyszę, telefon nie miał zamiaru zaprzestać wydawania z siebie tych przeraźliwych dźwięków. Zwlokłam się z łóżka i z ociąganiem czołgałam się do aparatu, mając ciągle nadzieję, że ten natręt jednak zrezygnuje. Jednak, jak to mówią, nadzieja matką głupich. Pomyślałam sobie, że skoro już stoję w przedpokoju, a telefon nadal dzwoni, to ostatecznie mogę go odebrać.
- Halo! – powiedziałam najopryskliwiej, jak tylko potrafiłam.
- Myślałem już, że coś ci się stało. Umówiliśmy się wczoraj o 21 i nie przyszłaś.
No tak, zupełnie zapomniałam o tym.
-Radzio, wybacz. Błagam. Zrobię co zechcesz, żeby cię udobruchać, tylko nie gniewaj się na mnie.
-Będziesz musiała znaleźć sobie jakieś przekonujące wytłumaczenie i zabrać mnie w jakieś przytulne miejsce, to może dam się ubłagać. Mam czas dziś wieczorem.
Psiakrew, pomyślałam. Mam tyle rzeczy do zrobienia i tak niewiele czasu, a spotkanie z Radkiem na pewno przeciągnie się do późnych godzin nocnych. Nie było jednak innego wyjścia. Radek był moim dobrym znajomym i najlepszym informatorem. Mogę jeszcze potrzebować kiedyś jego pomocy. Chcąc nie chcąc musiałam zgodzić się na to spotkanie, tym bardziej, że wystawiłam go do wiatru.
-To jesteśmy umówieni. Może tylko przełożymy termin, a godzina i miejsce pozostaną te same? Myślę, że ta kawiarenka to naprawdę bardzo miłe miejsce.
-Wolałbym jakąś restaurację. O dziewiątej w „Wieży Babel”?
Nie miałam najmniejszej ochoty jechać na drugi koniec miasta, żeby coś zjeść, ale skapitulowałam
-Jasne. Do zobaczenia.
-Ale dzisiaj przyjdziesz?
-Tak. Przysięgam z ręką na sercu. – powiedziałam to naprawdę uroczystym tonem.
Musiałaś się zgodzić, tłumaczyłam sama sobie, a teraz zabierz się ostro do pracy, bo zostało ci już tylko kilka godzin. No już, trzeba doprowadzić się do porządku.
Poranna toaleta potrafi naprawdę zdziałać cuda. Zamiast potwora zobaczyłam w lustrze naprawdę niebrzydką i do tego zadbaną kobietę. Szkoda tylko, że nie ma nikogo, kto mógłby docenić moje starania. Jesteś głupia, pomyślałam, miałaś pod ręką Andrzeja i odrzuciłaś go, bo czekasz na księcia z bajki, a tacy zazwyczaj się nie pojawiają. Jeśli już pojawia się książę, to zazwyczaj ma na oku kilka księżniczek, nie tylko ciebie. Andrzej to ktoś, kto nie tylko uwielbiałby mnie ponad wszystko, ale jeszcze potrafił zapewnić bezpieczeństwo. I co z tego, że jest zwyczajny? Chociaż właściwie ta jego pospolitość przesądziła. Chciałam mieć kogoś niezwykłego, trochę tajemniczego i niebezpiecznego, niczym demon. Taki facet zaskakiwałby mnie na każdym kroku i życie z nim nigdy nie byłoby nudne. Gorzej, gdyby zafundował mi niespodziankę w postaci dziecka z inną, równie naiwną co ja kobietą. No, wystarczy już tych górnolotnych refleksji i czas zabrać się do pracy.
Pół godziny później stałam już pod drzwiami najlepszego szpitala psychiatrycznego w okolicy. Jak każda tego typu instytucja, został zbudowany w cudownie malowniczej...dziurze! To chyba ma zapobiec ewentualnym ucieczkom. Skoro ktoś ma naprawdę nie po kolei w głowie, to nie mógłby o własnych siłach znaleźć drogi do prawdziwej cywilizacji, gdyby nawet udało wydostać mu się poza obręb „Bezpiecznej przystani”. Kto to wymyślił? We współczesnym świecie chyba żadne miejsce nie nosi nazwy adekwatnej do panującej tam atmosfery. Zupełnie, jak ten zakład pogrzebowy „Radość”. Na myśl o tym zaśmiałam się i ruszyłam wprost do wejścia „Bezpiecznej przystani”, żeby po chwili znaleźć się w otoczeniu, które do można było przyrównać do przystani, ale piratów! Zewsząd otaczały mnie bardzo dziwne dźwięki, zarówno śmiech, jak i krzyki, przypominające zarzynanie świni. Nie wiedząc, co mam ze sobą począć, ruszyłam w głąb pierwszego z brzegu korytarza. Szybko jednak pożałowałam tego kroku. Po chwili znalazłam się w prawdziwej jaskini lwa. Po korytarzu przemieszczały się postacie, u których próżno było szukać oznak pokrewieństwa z ludźmi. Poczułam, że serce podchodzi mi do gardła, kiedy mijałam zupełnie nagą kobietę, która na środku korytarza wyrywała sobie włosy łonowe, jęcząc przy tym niemiłosiernie. W pewnym momencie zauważyła, że przyglądam się jej praktykom i uśmiechnęła się do mnie w sposób, który momentalnie przyprawił mnie o mdłości. Nie wiem, jakim cudem znalazłam łazienkę. Pamiętam tylko, że pierwszy raz w życiu nie wymiotowałam ze strachu. Po tym dość nieprzyjemnym akcie z trudem doprowadziłam się do porządku i zmusiłam do ponownego wyjścia na korytarz. Z pozornym spokojem przechodziłam pomiędzy pacjentami, którzy jeśli nie robili czegoś dziwnego sobie, to najzwyczajniej w świecie krzyczeli, uderzali głową w podłogę, tudzież wyrywali włosy innym. Miałam już wszystkiego serdecznie dosyć, chciało mi się płakać i śmiać jednocześnie, kiedy podeszła do mnie zupełnie normalnie wyglądająca kobieta w białym fartuchu. Przez chwilę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że z nią także jest coś nie w porządku, tym bardziej, że nosiła ciemne okulary. Jednak po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że może to być pielęgniarka. Kobieta także mierzyła mnie od stóp do głów i po czym powiedziała zdziwionym tonem:
- Nie poznaję pani. Chyba nie jest pani naszą pacjentką.
Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiadomo dlaczego głos uwiązł mi w gardle, więc pokiwałam tylko znacząco głową. Kobieta przyglądała mi się z zainteresowaniem, po czym klasnęła w dłonie i dodała ucieszona:
- Już wiem! To panią przywieziono dzisiaj. Proszę się nie bać, zaraz się panią zajmiemy. Nie ma powodu do obaw, pokój już czeka gotowy.
Poczułam, że robię się na zmianę purpurowa i zielona.
- Ależ ja nie jestem chora! Przyszłam tu, żeby zobaczyć się z moją kuzynką.
Starałam się, żeby zabrzmiało to naprawdę przekonująco, ale atmosfera tego miejsca sprawiła, iż glos drżał mi nienaturalnie. Na dodatek stojąca naprzeciwko mnie kobieta najwyraźniej nie przyjmowała do wiadomości takiej wersji wydarzeń.
- Proszę pani. Jeśli nie jest pani pacjentką, co w takim razie robi tutaj robi? To jest oddział zamknięty i można tak po prostu tutaj wchodzić, bez względu na wszystko.
- Przepraszam, nie chciałam sprawiać kłopotu. Po tym, co tutaj zobaczyłam sama żałuję, że w ogóle znalazłam się na tym oddziale. Czy to są jeszcze ludzie? – zapytałam, wskazując na pacjentów.
Kobieta jakby zrozumiała moje odczucia i odpowiedziała mi już zupełnie łagodnym tonem:
- Dla osób z zewnątrz spędzenie choćby kilku minut w miejscu takim, jak to wydaje się straszne, ale zapewniam panią, że można się do tego przyzwyczaić. Wbrew pozorom to są ludzie – w tym momencie wskazała palcem na kilku pacjentów, z których jeden gryzł drugiego w ucho.
- Nie byłabym taka pewna – powiedziałam zupełnie szczerze, gdyż poczułam, że znowu jest mi niedobrze.
- Muszą oni przebywać odizolowani od innych ludzi, zarówno zdrowych psychicznie, jak i chorych. Właśnie ze względu na szok, jaki wywołuje ich zachowanie. Zazwyczaj spędzają całe życie w zamknięciu, co też nie jest obojętne na rozwój ich choroby. Ale dość o tym. Czy pani kuzynka przebywa na oddziale zamkniętym? Jeśli tak, to muszę panią rozczarować. Wizyty na tym oddziale dozwolone są tylko w dni powszednie. Musi nas pani zrozumieć. W weekendy przyjeżdża wielu gości do innych pacjentów i chcemy im oszczędzić kontaktu z tym miejscem – wskazała ruchem dłoni skrzydło szpitala, w którym się znajdowały.
- Właściwie, to nie wiem, na którym oddziale leczona jest moja kuzynka. Jeszcze jej nigdy nie odwiedzałam tutaj. To znaczy... Właściwie dopiero niedawno dowiedziałam się, że ona... że przeszła załamanie nerwowe.
- Zatem pójdziemy do recepcji i sprawdzimy, dobrze? Proszę za mną.
Idąc za pielęgniarką starałam się udawać, że wcale nie widzę tych wszystkich ludzi dookoła mnie, którzy jeszcze przed chwilą doprowadzili mnie do stanu kompletnej paniki. Kiedy znalazłyśmy się w recepcji, która znajdowała się prawie na wprost drzwi wejściowych (mówią, że najciemniej jest pod latarnią), pielęgniarka zapytała mnie o imię i nazwisko „mojej kuzynki”. Stropiłam się. Znałam co prawda imię dziewczyny, którą media okrzyknęły Anielicą, ale jej nazwisko pozostawało dla mnie tajemnicą.
- Ach, tak. Oczywiście. Nazywa się Anita... – już chciałam wymyślić jakąś bajeczkę o tym, że chyba wyszła za mąż i nie znam jej nowego nazwiska, kiedy w ułamku sekundy ciągiem skojarzeń doszłam do zaskakującego wniosku. Ostrowski zwolnił Andrzeja za zbytnią dociekliwość w sprawie zniknięcia Anielicy. Zaraz, zaraz. Jemu nie chodziło o samo zniknięcie, bo przecież nie mógł zapobiec masowemu zainteresowaniu tą sprawą. On ukrywał właśnie siostrzenicę, izolował ją od mediów, nie pozwalał na żadne wywiady. Miał hopla na punkcie ukrywania „rodzinnych skaz” swoich bliskich krewnych i znajomych, więc próba odciągnięcia opinii publicznej od Anity musiała dotyczyć jego prywatnych spraw. Gdyby powiedzmy Anielica była nieślubnym dzieckiem jego siostry, to prawdopodobnie nosiłaby takie samo nazwisko, co mój szef. Postanowiłam zaryzykować...
- Anita Ostrowska – powiedziałam zupełnie pewnie.
- Zaraz... Tak, znalazłam. Pani kuzynka rzeczywiście przeszła załamanie nerwowe. Leży w sektorze B3.
- Czy ten sektor jest częścią oddziału zamkniętego?
- Ma pani szczęście, bo nie jest – pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie promiennie.
– Anitki prawie nikt nie odwiedza, więc na pewno ucieszy się z pani wizyty. Jej pokój jest na pierwszym piętrze, na wprost schodów. Numer 23.
- Zaprowadzić panią?
- Jeśli to możliwe, wolałabym pójść sama. Chciałabym zrobić jej niespodziankę.
- Zatem proszę pójść tędy, a za rogiem skręcić w prawo i potem prosto aż do schodów. Dalej już pani wie.
- Dziękuję. Do widzenia.
Ruszyłam przed siebie bardzo zadowolona, że nie muszę już więcej iść na oddział zamknięty. Bez problemu znalazłam drogę. Kiedy dotarłam do drzwi pokoju numer 23, zatrzymałam się na chwilę, żeby zebrać myśli. Musiałam przecież sprzedać Anicie jakąś bajeczkę, ona przecież nie uwierzy w nasze pokrewieństwo bez względu na to, jak silne załamanie przeżyła. Wiedziałam do Andrzeja, że Anielica chętnie zgadza się na wywiady, tylko, że Ostrowski dba, żeby żaden z nich nie doszedł do skutku. Tym razem jednak nie ma go tutaj, więc wszystko powinno pójść jak po maśle.
Zapukałam do drzwi i usłyszawszy ciche „Proszę!”, weszłam do środka. Anita siedziała przy oknie i po prostu wyglądała przez nie. Nawet nie odwróciła głowy, żeby sprawdzić tożsamość gościa, tylko powiedziała
- Co mam znowu łyknąć? A może chcecie mnie przenieść do innego pokoju?
- Anito, jestem reporterką... – nie zdążyłam dopowiedzieć do końca zaplanowanej kwestii, bo Anielica błyskawicznie odwróciła się i wyszeptała
- Jak się pani tu dostała? Nikt poza rodziną nie może mnie odwiedzać. Zresztą wujek w ogóle nie pozwała nikomu do mnie przychodzić.
- Powiedziałam w recepcji, że jestem twoją kuzynką. Jeśli nie życzysz sobie mojej obecności, mogę natychmiast wyjść.
- Nie, to znaczy, nie wiem... Po co pani tu przyszła?
- Chciałam przeprowadzić z tobą wywiad. Piszę książkę i chciałabym wykorzystać w niej twoją historię.
Anita przyglądała mi się badawczo, jakby podejrzewała, że chodzi o coś więcej, niż zamierzam jej powiedzieć. Siedziałam w zupełnej konsternacji przez kilka minut, po czym z letargu wyrwał mnie głos Anielicy:
- Czego pani ode mnie oczekuje? Uprzedzam z góry, że nie byłam uczestnikiem żadnych rytualnych mordów. Po prostu ktoś wplątał mnie w tę beznadziejną historię i oto jestem tu, w pseudooazie spokoju, gdzie mam dojść do siebie po załamaniu nerwowym, które podobno przeszłam.
- Twierdzisz, że nic takiego nie miało miejsca?
- Nie, po prostu ktoś opacznie zinterpretował moją fascynację symboliką biblijną, zresztą nie wszystko pamiętam. To dziwne, ale niektóre fragmenty mojego życia wydają się być zupełnie obce. Inni ludzie opowiadają mi, że mówiłam i robiłam pewne rzeczy, ale ja zupełnie sobie tego nie mogę przypomnieć. Zamknęli mnie tu, zrobili ze mnie wariata, a ja naprawdę widziałam te anioły, które są podobno wytworem moje wyobraźni.
- Musiałam zmienić taktykę. Ta kobieta najwyraźniej nie była chora psychicznie, więc nie mogłam jej tak traktować. Widziała coś, co pobudziło jej wyobraźnię, a kiedy chciała to ujawnić, zamknięto ją w „Bezpiecznej przystani”. Czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens?
- Chciałam z tobą porozmawiać o tym wszystkim, co widziałaś. Myślę, że moich czytelników zainteresuje także historia twojego życia. Mam ze sobą dyktafon i jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym nagrać wszystko, co powiesz, żeby uniknąć przeinaczania twoich słów.
- Od czego mam zacząć? – wykrztusiła z siebie.
- Najlepiej od początku – powiedziałam, po czym włączyłam dyktafon Anita spojrzała na mnie badawczo.
- Nie wiem dlaczego, ale wierzę pani. Początek tej całej farsy jest bardzo odległy... Chyba będę musiała opowiedzieć po krótce całą historię swojego życia.
- Chętnie wysłucham wszystkiego od początku do końca.
********************************************************************
Od kiedy pamiętam, miałam swojego Anioła, który strzegł mnie i zawsze był blisko. Pierwszego dostałam w wieku trzech lat od babci. Była to postać długowłosego mężczyzny, uwieczniona na religijnym obrazku. Co wieczór klękałam i podczas dziecięcej modlitwy prosiłam Anioła o opiekę nade mną. Trwało to do dnia, w którym poznałam Jacka. Zajął miejsce dotychczasowego Stróża. Miałam wtedy dziesięć lat, a mój opiekun piętnaście. Imponował mi nie tylko wiekiem, ale również rozległą wiedzą na temat astronomii. Potrafił godzinami opowiadać o swojej kosmicznej pasji, a ja słuchałam jego słów z zapartym tchem. Dla Jacka porzuciłam mojego dziecięcego Anioła, a z czasem w ogóle przestałam się modlić i zdjęłam ze ściany biblijny obrazek. Jacek był sensem mojego życia przez dwa długie i barwne lata. Spotykaliśmy się na ruinach dawnego obserwatorium astronomicznego, godzinami rozmawialiśmy lub w milczeniu obserwowaliśmy niebo. Wiele razy chciałam mu powiedzieć, że go kocham, ale nigdy nie starczyło mi odwagi. Zresztą wciąż zastanawiałam się, dlaczego tak niezwykły osobnik tyle czasu spędzał z pospolitą smarkulą, ale bałam się rozmawiać z Jackiem na ten temat. Dopóki nasze rozstanie wydawało mi się zupełnie nierealne, moje życie naprawdę miało sens. W przeddzień swoich siedemnastych urodzin Jacek połknął garść tabletek i zasnął na zawsze. Znalazłam tego zupełnie zimnego, sinego trupa, który tak wiele dla mnie znaczył i nie mogąc uwierzyć własnym oczom próbowałam go docucić. Niestety, na próżno. Nie wiedziałam co mam ze sobą począć. Zamiast wezwać pomoc, położyłam się obok niego i płakałam w niebogłosy i modliłam się żarliwie pierwszy raz od dwóch lat. Chciałam, żeby Anioł Stróż z dzieciństwa przyszedł i oddał mi Jacka. Nie doczekałam się cudu.
Zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, kto i kiedy nas znalazł. Pamiętam tylko pobyt w szpitalu, gdzie wylądowałam po spędzeniu nocy pod gołym niebem. Miałam odmrożone dłonie i stopy, ale wtedy było mi wszystko jedno. Później przyszło dwóch policjantów i pytali o Jacka. Nie mogłam im zbyt wiele powiedzieć. Nawet ja nie znałam powodów... Kiedy wychodzili, wcisnęli mi w dłoń kopertę i powiedzieli, że to od niego. Przez chwilę byłam oszołomiona. Zostawił mi list... Po chwilowej niepewności rozerwałam kopertę i wyjęłam z niej zdjęcie Anioła Stróża, które kiedyś mu dałam. Oprócz tego była jeszcze kartka papieru, na niej kilka zdań napisanych ręką Jacka: „Chciałem być Twoim Aniołem Stróżem, naprawdę. Tylko po co Ci taki Anioł, który nie może poradzić sobie sam ze sobą? Pamiętaj, że kochałem Cię za życia. Nie zapomnij o mnie.”
Anita zaczęła szlochać, więc wyłączyłam dyktafon.
- Zaczekam, aż się uspokoisz. Jeśli nie chcesz już więcej opowiadać, to powiedz. Mogę przyjść kiedy indziej, albo już w ogóle – powiedziałam z prawdziwą troską w głosie.
- Nie to nie będzie konieczne. Proszę dać mi chwilę, żebym mogła dojść do siebie. Samo wspomnienie tego wydarzenia jest dla mnie bardzo przykre, chociaż to było tak dawno.
Myślę, że mogę kontynuować. Po śmierci Jacka zupełnie nie chciało mi się żyć. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale świat zewnętrzny zupełnie przestał mnie interesować. Jacek był wtedy najważniejszym mężczyzną w moim życiu, bo nigdy nie miałam ojca. To znaczy miałam, tylko nie było dane spotkać się z nim. Wychowywały mnie mama i babcia. Byłam nieślubnym dzieckiem, co podobno budziło niesmak w innych moich krewnych. Przez lata nie znałam nawet imienia mojego ojca, mama nigdy ze mną o nim nie rozmawiała, a babcia twierdziła, że nawet nie zna jego tożsamości. Z powodu mojej apatii mama zabrała mnie do psychologa, który orzekł depresję i zalecił kurację. Spędzałam całe dnie w domu i posłusznie łykałam przepisane leki. Nie bardzo mogłam znaleźć sobie zajęcie, więc po prostu godzinami snułam się jak cień. Czytałam wszystkie książki, jakie znalazłam w domu, co podobno miało zwiastować mój powrót do zdrowia. Mnie jednak nadal było wszystko jedno. Kiedyś na półce znalazłam pewien notatnik, który należał do mojej mamy. Zawierał różne nieprzydatne dla mnie rzeczy, ale na ostatniej stronie widniało kilka słów napisanych ręką mojej mamy, mniej więcej coś takiego: „Mój anioł Gabriel dał mi dziecko”. To zdanie kojarzyło mi się z motywem biblijnym, na pewno go pani zna. Gabriel zwiastował Marii, że powije na świat dziecko – Syna Boga. Tamtego dnia uwierzyłam, że jestem dzieckiem samego Boga, albo chociaż jego wysłannika i byłam z tego dumna. Myślałam sobie, że nie powinnam mieć kompleksów z powodu braku ojca, skoro jest on istotą nadprzyrodzoną. Przecież ktoś tak cudowny nie mógł zajmować się prozaiczną sprawą wychowania dziecka, na pewno miał nie cierpiące zwłoki misje i to w mojej opinii miało go tłumaczyć. Wierzyłam, że kiedyś mnie nawiedzi i przekaże jakąś tajemną wiedzę. Od tamtego momentu zaczęłam interesować się symboliką biblijną, czytałam Pismo Święte, a także doszukiwałam się ukrytych symboli w moim życiu. Sam fakt, że Jacek napisał, że chciał być moim Aniołem Stróżem, był dla mnie wystarczającym dowodem na istnienie we mnie nadprzyrodzonego pierwiastka. Moja mistyczna fascynacja stanowiła dla mnie przewodnik po otaczającej mnie rzeczywistości. Nie miałam żadnych koleżanek, bo wszystkie twierdziły, że jestem nienormalna. Zwykły mówić o mnie: „Odziedziczyła świra po swojej szurniętej matce”. Dopiero za sprawą tych słów przyjrzałam się bliżej osobie mojej rodzicielki i doszłam do wniosku, że z nią naprawdę nie wszystko było w porządku. Ze słów babci wywnioskowałam prawdziwy powód niechęci mojej rodziny do mnie. Tak naprawdę im wcale nie przeszkadzało, że jestem bękartem, bo takich, jak ja – bez ojców i nazwiska – było w naszej rodzinie wielu. Oni wstydzili się mojej matki. Co tu dużo ukrywać, mama była i jest chora psychicznie. Jeśli się nie mylę, cierpi na schizofrenię, a taka skaza jest nie do przyjęcia dla naszych krewnych, chociażby brata mamy. To on mnie tu umieścił, żeby uniknąć skandalu. Nie miałam nic do powiedzenia.
Wracając do aniołów mojego życia, muszę się przyznać, że uznając samą siebie za córkę co najmniej Gabriela wybierałam sobie tylko wyjątkowych mężczyzn. Ich wyjątkowość polegała zazwyczaj na odstawaniu od reszty społeczeństwa, co odstraszało od nich wielu ludzi. Jednak dla mnie ilość przeciwników była wykładnikiem atrakcyjności danego osobnika. Bardzo długo nosiłam żałobę po Jacku i być może trwałoby to do dnia dzisiejszego, gdyby nie Marek. Był nieziemsko przystojny, oszałamiająco czarujący i przynosił mi w zębach kwiaty. Czułam się szalenie atrakcyjna, tym bardziej, że miałam dopiero 16 lat i właśnie wyszłam z depresji, a on był ode mnie dużo starszy. Właściwie nawet nie wiem, ile dokładnie, bo nie interesowały mnie jego dane osobowe. Marek żył chwilą. Zawsze mi powtarzał, że „carpe diem” to najmądrzejsze zdanie, jakie wymyślił człowiek. Nigdy nie wiedziałam, czy i kiedy się spotkamy. Nasza znajomość zakończyła się równie nieoczekiwanie. Po prostu zniknął któregoś dnia i już nigdy więcej nie wrócił. Nie płakałam po jego odejściu, bo tak naprawdę moje uczucie do niego było powierzchowne. Nie kochałam go tak, jak Jacka. Wtedy uważałam, że takiej miłości już drugi raz nie przeżyję. Od tamtej pory spotykałam się z wieloma facetami. Każdy z nich był dziwny, ale jednocześnie fascynujący, przynajmniej dla mnie. Lubiłam o nich myśleć jako o Aniołach, których zsyłał mi mój ojciec, żebym czuła się kochana i podziwiana. O sobie myślałam jako o kochance Aniołów. Z czasem zdałam sobie sprawę, że zdanie zapisane na końcu notatnika przez moją mamę nie może być prawdą. Nawet jeśli ów mężczyzna, który jej wydawał się Aniołem, rzeczywiście był na swój sposób nieziemski, to jednak musiał mieć jakąś tożsamość. Zaczęłam grzebać, szukać, szperać i doszłabym do prawdy, gdyby nie ta historia ze Zbyszkiem. Miałam wtedy osiemnaście lat i spotykałam się z kolejnym „nieprzyziemnym” mężczyzną. Był ode mnie dwa razy starszy, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Nie mogłam pokazywać się z nim publicznie, bo Zbyszek był żonaty, a przynajmniej tak twierdził. Jednak nie narzekał na brak pieniędzy, więc mogliśmy spotykać się w najlepszych hotelach. Kilka razy nawet zabrał mnie do Paryża. No i właśnie w Paryżu sprawy się skomplikowały. Spacerowaliśmy pod wieżą Eiffla i dyskutowaliśmy na temat bezsensowności instytucji małżeństwa. Pamiętam do dziś, co Zbyszek mi powiedział...
- Moja żona nie stanowi dla mnie żadnej wartości intelektualnej. Nie interesuje mnie jej pogląd na świat, nawet nie traktuję jej jako człowieka. To po prostu urządzenie, które jest przydatne w pracach domowych i utrudnia mi życie ciągłym zrzędzeniem. Gdyby nie pewna sprawa, dawno bym ją zostawił. Z tobą jest zupełnie inaczej. Jesteś dla mnie nie tylko kochanką, ale także partnerem do rozmowy, kimś, kto mnie rozumie. Jednak boję się, że mogłabyś stać się taka jak moja żona, gdybym ją zostawił i zamieszkał z tobą. Głównym tematem dnia stałby się obiad, a prawdziwy seks mógłbym sobie pooglądać na filmach porno.
- Ja nigdy nie wymagałam, żebyś ją zostawił dla mnie. Nie śpieszy mi się do ślubu, jeśli w ogóle kiedykolwiek za kogoś wyjdę. Zastanawia mnie tylko jedna myśl. Czy twoja żona nie domyśla się, że w ogóle jej nie cenisz? Gdyby miała choć trochę dumy, już dawno sama odeszłaby od ciebie.
- Trudno powiedzieć, dlaczego jest ze mną. Na pewno ze względów finansowych, bo od wielu lat nie pracuje. Może ona naprawdę nie domyśla się, że jest dla mnie nikim. Nie rozmawiam z nią, a ona potulnie usuwa się na bok i pewnie myśli, że miałem ciężki dzień. Czasami ma mnie dość i wtedy wybucha, ale zazwyczaj wszystko znosi. Zastanawiam się...
Zbyszek nie dokończył, a ja nie naciskałam na niego. Wiedziałam, że to mu się we mnie podoba. Byłam samowystarczalna emocjonalnie, więc on nigdy nie musiał robić niczego wbrew swojej woli. Ja zresztą też. Anita nerwowo spojrzała na mnie, po czym zapytała:
- Która godzina?
- Druga.
- Zatem lepiej, niech pani sobie już pójdzie. Za pół godziny będzie obiad, a w weekendy po obiedzie zazwyczaj przychodzi do mnie babcia i lepiej, żeby nie spotkała pani tutaj.
- Masz rację.
Wyłączyłam dyktafon i zaczęłam zbierać się do wyjścia. Anita obserwowała każdy mój ruch. Wyglądała, jakby roztrząsała coś bardzo istotnego, po czym zdecydowała się odezwać.
- Przyjdzie pani jeszcze, prawda? Zależy mi na tym.
- Przecież nie powiedziałaś mi jeszcze najważniejszego – uśmiechnęłam się do niej. Wiedziałam, że moja obecność ma dla niej duże znaczenie. Byłam jednym z nielicznych łączników ze światem „normalnych” ludzi. Możliwe, że ja jedna nie traktowałam jej jak stukniętej.
– Kiedy?
- Niech się zastanowię... Za dwa dni wracam do domu. Będę co prawda pod opieką psychiatry, ale dostanę trochę więcej swobody. Przynajmniej mam taką nadzieję. Tak bardzo chcę się stąd wydostać. To miejsce to nie lecznica dla chorych umysłowo, ale istny szpital dla obłąkanych. Spotkałam kilka osób, które są tutaj trzymane wbrew swojej woli, tak jak ja. I wydają się być zupełnie zdrowe. To takie okrutne zamknąć w takim ośrodku normalnego człowieka. Od samego patrzenia można zwariować.
- Wiem, o czym mówisz – powiedziałam ze zrozumieniem i przypomniał mi się oddział zamknięty.
- Myślę, że możemy zobaczyć się któregoś dnia, jak już będę wolna. Proszę dać mi jakiś namiar na siebie, a na pewno do pani zadzwonię.
Zostawiłam Anicie numer telefonu i szybkim krokiem wyszłam z pokoju.
- Muszę wydostać się stąd jak najszybciej – mruknęłam sama do siebie, kiedy opuszczałam mury „Bezpiecznej przystani” i wsiadłam do samochodu.
Avatar użytkownika
Devona
 
Posty: 15
Dołączył(a): Pt, 18.05.2007 18:25

Postprzez kreska Pn, 21.05.2007 21:33

pierwsza część za mną, druga będzie po kolokwium... na tym forum się nie zawiedziesz... ;)

ok, zaznaczam, że kompetencje mam żadne, ale do powiedzenia troszkę

bardzo lubię ten typ literatury, ma aspirację do kryminału pozostaje pseudo thrillerem skupionym na wypowiedziach i przemyśleniach narratora w pierwszej osobie co mimowolnie każe mi polubić główną bohaterkę, a więc i jej wywody, które (jakby nie patrzeć) nie zachwyciły Smokuna. Czytając , czytając, czytając różną literaturę wykształcił mi się mały defekcik... jest nim mianowicie zwracanie uwagi na czas projektowany w utworach, ten tu jest skonstruowany w sposób prosty i jasny, ale powroty do przeszłości , gdy mowa opisie kogoś lub czegoś, zajmują nienaturalnie dużo czasu. Próbowałaś kiedyś czau teraźniejszego jako wiodącego w tekście? To byłaby świetna i mało konwencjonalna próba ...

Autokrytycyzm jest w cenie, ale tym razem przesadziłaś. To według mnie kawał dobrego tekstu.

pozdrawiam

ps. co mnie zwyczajnie zirytowało... na samym początku, w czasie wywiadu, ciągłe wtrącenia narratora niepotrzebnie tłumaczące każdy ruch nerwu tej pacjentki...innymi słowy- brak chwili dla wyobraźni
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez ness Pn, 21.05.2007 22:33

o to to!

zgadzam się z kresią.

więcej dialogu, mniej opisu, jeśli stawiasz na inteligentnego czytelnika, a zdaje mi się, że tak.
[i]odwróciła ode mnie zalęknione spojrzenie smutnych bladoniebieskich oczu[/i] itp mnie też drażnią. napięcie chyba lepiej oddaje sposób mówienia, dobór słów.


na razie tyle.
pisz!pisz!!!!!
pozdrawiam
Avatar użytkownika
ness
 
Posty: 3029
Dołączył(a): Śr, 15.03.2006 20:56
Lokalizacja: home sweet home

Postprzez Devona Wt, 22.05.2007 21:27

Dzięki drogie ladies za miłe słowa, uwagi krytyczne sobie zapisuje sobie i rozważę. Co do wtrąceń trzecioosobowego narratora, to rzeczywiście mogłoby ich nie być, ale... Pisasząc pierwszy rozdział byłam pod ogromnym natchnieniem, inspiracją historii Joasi był mój własny sen, jakoś tak jeszcze to wszystko przeżywałam... Zastanowię się nad tym. Co do czasu teraźniejszego, to nie sądzę, żebym tutaj się na to zdecydowała. Mam za to w planie bardziej osobistą ksiażkę, gdzie czas będzie adekwatny do opisywanych wydarzeń, ale to nie teraz ;) Na razie piszę pracę licencjacką :D
To co, zamieścić następny rozdział :?: :)
Avatar użytkownika
Devona
 
Posty: 15
Dołączył(a): Pt, 18.05.2007 18:25

Postprzez Cletoris Veritas Śr, 23.05.2007 01:32

hmmmm.
Avatar użytkownika
Cletoris Veritas
 
Posty: 5334
Dołączył(a): Pn, 04.04.2005 15:32

Postprzez kreska Śr, 23.05.2007 10:59

dawaj ten następny

Aro...hmm? zabrzmiało wzruszająco ;)
kreska
 
Posty: 1813
Dołączył(a): Śr, 04.01.2006 16:36

Postprzez Devona Śr, 23.05.2007 14:12

Ten rozdział jest najbardziej dopracowany i w sumie jestem z niego dumna :)

W zaklętym kręgu

Wieża Babel

Wlokąc się ulicami miasta w godzinach szczytu zastanawiałam się skąd u licha wzięło się tyle samochodów?! Zresztą nieważne. To dało się na pewno jakoś wyjaśnić. Nie powinnam zajmować się takimi duperelami, tylko obmyślić jakiś plan działania – karciłam się w myślach. Tak, droga pani redaktor. Musi pani podjąć jakąś decyzję, a nawet cały szereg zupełnie poważnych decyzji, które zaważą na pani życiu. Przede wszystkim, trzeba porozmawiać z Sylwią na temat książki. Przyjęcie jej propozycji nierozerwalnie wiąże się z utratą posady w redakcji. Ostrowski nigdy nie zgodziłby się, żebym pod szyldem jego gazety prowadziła śledztwo i wydała tę książkę. No cóż, zawsze jest jakiś koszt alternatywny, nie można mieć wszystkiego naraz. Ostatecznie zdecydowałam, że w sprawie redakcji postąpię jak Scarlett O’Hara – pomyślę o tym jutro. Zatem na dziś pozostał mi tylko plan pracy, a dokładniej śledztwa. Poczułam zabawny dreszczyk emocji na myśl o przeobrażeniu w detektywa, który odkrywa tajemnicę i zyskuje sławę. Może zostanę Herculesem Poirot w spódnicy? Na samą myśl o tym zaśmiałam się w duchu.
- No detektywie, szkoda czasu na próżność, w końcu ta tajemnica nadal jest dla ciebie wielką niewiadomą – powiedziałam sama do siebie. – Czas odwiedzić naszą uroczą parkę. Może zastanę ich in flagranti?
Tym razem zaśmiałam się głośno z tego pomysłu.
Na Plac Pocztowy dojechałam kilka minut po trzeciej. Zostawiłam samochód nieopodal kamienicy, w której mieszkał Andrzej – obecnie w towarzystwie mojej dobrej koleżanki, po czym błyskawicznie wspięłam się po schodach, które jeszcze dzień wcześniej budziły we mnie niepohamowany strach. Czułam się lekka jak motyl, a jednocześnie wydawało mi się, że mogę dokonać wszystkiego, co mi się zamarzy. Byłam w swoim żywiole, oj tak!
Postanowiłam uszanować prywatność potencjalnej pary, więc zapukałam, zamiast użyć kompletu kluczy, który przecież od jakiegoś czasu znajdował się w moim posiadaniu. Jednak moje nadzieje zostały szybko rozwiane. Andrzej niemal natychmiast otworzył mi drzwi, więc nici z przyłapywania. Z jednaj strony odetchnęłam z ulgą, bo romans mógłby niekorzystnie wpłynąć na całą sprawę. Z drugiej zaś tak bardzo chciałam, żeby Andrzej spotkał wreszcie kobietę, z którą mógłby być szczęśliwy.
Na mój widok pan domu uśmiechnął się promiennie i jednoznacznym gestem zaprosił mnie do środka.
- Miło cię widzieć. Czemu nie otworzyłaś drzwi kluczem?
Musiałam wymyślić na poczekaniu jakąś naprawdę dobrą wymówkę. Na szczęście okazałam się wyjątkowo elokwentna. Jeszcze w przedpokoju sprzedałam mu zmyślone wytłumaczenie, siląc się na teatralnie śmiertelną powagę.
- Pomyślałam, że teraz powinniśmy być bardzo ostrożni. Kogoś mogłoby zainteresować, że otwieram drzwi twojego mieszkania własnym kluczem, prawda? Zresztą, w każdej chwili jakiś podejrzany osobnik mógłby mnie śledzić.
Andrzej patrzył na mnie zupełnie niewyraźnie, ale po chwili chyba doszedł do wniosku, że wyjaśnienie jest do przyjęcia i nie ma sensu podtrzymywać dyskusji o niczym.
- Sylwia chyba tęskni za tobą, bo stale wyczekuje jakiegoś znaku od ciebie – zaczął zupełnie z innego beczki.
Oho, pomyślałam, są już co najmniej na stopie koleżeńskiej, skoro ona mówi mu takie rzeczy. Niezły wynik po niespełna dobie spędzonej razem. Chwilę później skarciłam się w myślach. Nieładnie bawić się swatkę.
- Gdzie ona jest? – zapytałam, chociaż było to zupełnie zbędne. Sylwia usłyszawszy mój głoś wyłoniła się z kuchni, trzymając w ręku szklankę z jasnopomarańczowym płynem.
- Nareszcie. Zrobiłam ci koktajl pomarańczowy, taki jak lubisz.
- Czuję się jak królowa. Czy zamierzacie podać mi wykwintny obiad, a jednocześnie zabawiać pasjonującą rozmową?
- Całkiem możliwe - powiedział Andrzej kokieteryjnie i puścił mi oczko. -
Tak poważnie, to naprawdę trafiłaś na obiad.
- Kto gotował?
Andrzej i Sylwia popatrzyli na siebie, po czym wybuchnęli śmiechem.
- Co takiego zabawnego powiedziałam? – zapytałam, zbita z tropu.
- Nie pytanie było zabawne tylko odpowiedź. Otóż gotował kucharz chińskiej restauracji – zdołał wydusić Andrzej, dławiąc się ze śmiechu.
- Nadal nie rozumiem, w czym tkwił dowcip.
- Dowiesz się po obiedzie, a teraz chodźmy, bo umieram z głodu - Andrzej objął mnie ramieniem i zaprowadził do pokoju stołowego, notabene tego, w którym dwa dni wcześniej topiliśmy razem smutki w whisky.
Właściwie nie wiem, co podano mi na obiad. Wyglądało jak potrawka z kurczaka, smakowało jak gulasz, a kiedy zapytałam o charakterystykę potrawy, moi towarzysze zapewniali mnie, że na wszystko przyjdzie czas.
- Chciałabym się wreszcie dowiedzieć, co zjadłam – powiedziałam, gdy skończyliśmy posiłek . – Aha, jeszcze czekam na objaśnienie tego dowcipu.
Sylwia obrzuciła Andrzej znaczącym spojrzeniem, ten zaś chwilę się zastanawiał.
- No dobra, ja jej powiem, ale i tak wszystko zrzucę na ciebie – rzekł po chwili Andrzej, po czym zwrócił się do mnie. – Widzisz, żadne z nas nie przejawiało chęci, ani talentu w zakresie sztuki kulinarnej, więc postanowiliśmy zamówić coś do domu. Zadzwoniłem do pierwszej lepszej chińskiej restauracji, na którą namiary podali mi w biurze informacji turystycznej. Zamówiłem dużą ilość potrawy, której nazwy nie jestem w stanie wymówić. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że po dostarczeniu okazało się, że jedzenie ma co najmniej dziwną konsystencję jak na – uwaga, teraz moment kulminacyjny – naleśniki z farszem mięsnym w sosie gulaszowym. Przynajmniej tak poinformowano mnie przez telefon. Mieliśmy dostać coś na kształt europejskich krokietów z mięsem w sosie. Sama widziałaś, co jedliśmy. Nie było tam ani kawałka ciasta naleśnikowego. Uznaliśmy, że jedzenie wygląda nie najgorzej, smakowało całkiem nieźle, więc postanowiliśmy je zjeść, a potem zgadywać, co to takiego. To był pomysł Sylwii. Twierdziła, że będziemy mieli niezły ubaw. I wtedy się zjawiłaś. Zostałaś włączona do naszej zabawy, czy tego chcesz, czy nie. Jak ci się wydaje, co jadłaś?
- Przyznam, że wole tego nie wiedzieć – powiedziałam i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
- A propos, przyszłam nie tylko w celach towarzyskich. Udało ci się dowiedzieć czegoś? – zapytałam Andrzeja z nadzieją.
- Wyobraź sobie, że mam pewien trop, który sam do mnie przyszedł. Jutro ma do mnie zadzwonić pewien człowiek w sprawie Anielicy. Podobno widział ją gdzieś za granicą niedługo przed zniknięciem i amnezją. Oprócz tego mam dla ciebie wszystkie wywiady z Joasią, które dotychczas opublikowano i skróty kilku, które dopiero zostaną oddane do druku. I co ty na to?
- Dzięki, jesteś niezastąpiony. Andrzej, nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Chyba będę musiała zrobić cię współautorem książki.
- Książki? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem, zdziwieniem, a może nawet wyrzutem.
- Nie powiedziałam ci o książce? – zapytałam niepewnie.
- Nnie... – wycedził.
- Wybacz, to nie było celowe. Po prostu jeszcze nie wiedziałam, czy mam w ogóle szansę powiązać ze sobą elementy układanki i zostać Herculesem Poirot w spódnicy, ale teraz już wiem, że z twoją pomocą uda mi się. Wiem, gadam bez ładu i składu. Na pewno nie rozumiesz nic a nic. Zresztą, chyba nie mogę powiedzieć ci wszystkiego. To zależy od Sylwii.
- Jeśli chodzi o mnie, to nie mam nic przeciwko. Możesz wtajemniczać, kogo chcesz. To w końcu będzie twoja książka. Co za różnica, kiedy Andrzej dowie się o tym. Kiedy wydamy książkę, każdy będzie miał dostęp do faktów z mojego prywatnego życia.
Sylwia podniosła mnie na duchu. Nie chciałam, żeby Andrzej trzymał się z daleka od tej sprawy, bo mógł mi pomóc w wielu kwestiach. Już miałam zacząć mozolną opowieść o Sylwii i Agacie, kiedy nagle przypomniałam sobie o czymś.
- Która godzina?
- Prawie piąta. Spieszysz się? – zapytał Andrzej od niechcenia.
- Właściwie tak. Nie ma sensu rozpoczynać relacji, której na pewno dzisiaj nie skończę. Jestem umówiona o dziewiątej na drugim końcu miasta, a muszę jeszcze doprowadzić się do porządku. Powiem tylko tyle, że widziałam się dziś z Anitą Ostrowską, czyli Anielicą, ale podzielę się z tobą informacjami dopiero wtedy, gdy powie mi wszystko, co chciałabym wiedzieć. Na razie mam jedno pytanko do Sylwii. Kiedy zamierzasz stąd wyjechać? Nie żebym się wyganiała, tylko jest mi potrzebny w miarę dokładny termin.
- Mam zarezerwowane miejsce w samolocie na wtorek rano.
- No cóż. Czy na pewno jesteście bezpieczne z Agatą, tam gdzie mieszkacie? Nie wolałabyś przyjechać z nią tutaj? Cała sprawa właśnie nabiera tempa i wasza obecność może być potrzebna. Możecie zamieszkać u mnie...
- Nie ma mowy, to zbyt niebezpieczne! – Andrzej przerwał mi bezceremonialnie. – Skoro wczoraj musieliśmy rozmawiać w studiu, to znaczy, że mogą mieć prawdziwe kłopoty, jeśli ktoś odkryje miejsce ich pobytu. Możecie zamieszkać u mnie – zawiesił głos w oczekiwaniu, spoglądając na Sylwię.
- Jeśli to nie sprawi kłopotu. Jesteś takim dobrym człowiekiem. Przyjmujesz pod swój dach uciekinierów, chociaż nie wiesz nawet, czemu się ukrywają. To naprawdę dużo znaczy dla mnie i dla Agatki.
Słowa Sylwii mile połechtały próżność Andrzeja. Zaczerwienił się, speszył lekko i wykrztusił jedynie lakoniczne „Nie ma sprawy”.
- Dobrze. Dogadajcie się między sobą, ustalcie szczegóły. Andrzej. W zależności od tego, czego dzisiaj się dowiem, przyjdę ci zdać relację jutro, albo we wtorek. W każdym razie będziemy w kontakcie telefonicznym. A teraz – wstałam i skierowałam się w stronę wyjścia - czas już na mnie. Do zobaczenia.
Przypomniało mi się, że mogę już nie zobaczyć się z Sylwią aż do jej ponownego przyjazdu, a to nie wiadomo kiedy nastąpi. Cofnęłam się, ucałowałam ją w policzek i szepnęłam: „Trzymaj się”, na co ona odpowiedziała mi uśmiechem.
Kiedy wsiadłam do samochodu, poczułam nagły ucisk w żołądku. Świetnie, pomyślałam, wszystko przez to żarcie. Nie dość, że mam dzisiaj spotkanie połączone z kolacją, na które nie bardzo chce mi się iść, to jeszcze cierpię na niestrawność. Szczyt marzeń! Jechałam w stronę domu i modliłam się w duchu, żeby nie zwymiotować po drodze. Kiedy zaparkowałam samochód pod blokiem, puściłam się pędem po schodach, wpadłam zdyszana do mojego mieszkanka i natychmiast wylądowałam w toalecie z głową w sedesie. Było mi okropnie niedobrze, kręciło mi się w głowie, a na dodatek wpadłam w furię. Jakie licho podkusiło mnie, żeby jeść te pseudo krokiety? Już drugi raz dzisiaj wymiotuję, to i tak o dwa razy za dużo. Spędziłam kilkanaście minut na podłodze w łazience.
- Koniec tej farsy. Czas zająć się czymś bardziej kreatywnym! - powiedziałam ze złością, po czym zwlokłam się z podłogi, rozebrałam się i wskoczyłam pod prysznic. Po chwili poczułam się znacznie lepiej, a nawet całkiem błogo. Po kąpieli poszłam do sypialni i grzebiąc w szafie zastanawiałam się, w co mam się ubrać. Ostatecznie nie musiałam robić na Radku dobrego wrażenia, zupełnie nie obchodziło mnie, co sobie pomyśli o moim stroju, jednak spotkanie miało odbyć się w luksusowej restauracji, jednej z najlepszych w mieście.
Przecież nie pójdę w dżinsach i koszulce, muszę znaleźć tę nową sukienkę. Zaraz, zaraz, gdzie ja ją włożyłam? Może do szuflady...
Moje egzystencjonalne rozważania na temat garderoby przerwał dzwonek telefonu. To pewnie Radzio, pomyślałam. Sprawdza, czy pamiętam o spotkaniu. Na jego miejscu też bym sprawdziła. Siedzieć drugi wieczór z rzędu w lokalu i oczekiwać gościa, który się nie zjawia.
- Tak? – powiedziałam do słuchawki tak słodko, jak tylko umiałam.
- Pani redaktor, to ja, Joanna.
Zamurowało mnie. Joasia?
- Czy coś się stało? – zapytałam zaniepokojona.
- Wiem, że miałam czekać na telefon od pani, ale wydaje mi się... Pewnie mnie pani wyśmieje i odeśle do diabła, ale czuję, że nie wszystko jest w porządku. Właściwie nic nie jest w porządku. Zadzwoniła do mnie dzisiaj mama Pawła i powiedziała, że nie wolno mi rozmawiać z prasą, bo coś może mi się stać. To znaczy nie groziła mi, tylko ostrzegała. Komuś z zewnątrz bardzo zależy, żeby odsunąć panią od tego tematu. To nie jest rozmowa na telefon. Przed następnym naszym spotkaniem miała pani się przygotować i w ogóle, ale ja nie mogę dłużej czekać. Czuję, że zdarzy się coś złego i w razie czego chciałabym wszystko pani opowiedzieć.
- Nie mów nic więcej. To nie jest rozmowa na telefon. Przyjechałabym do ciebie jeszcze dzisiaj, ale mam ważne spotkanie. Co ty na to, gdybyśmy spotkały się jutro z samego rana u ciebie?
- Myślę, że powinna pani zobaczyć to miejsce, to znaczy to, gdzie mnie, no wie pani, przetrzymywali.
- Czy to nie będzie dla ciebie zbyt trudne? Chyba nie mam sensu wywoływać bolesnych wspomnień.
- Jakoś to przetrzymam, ale bez rozeznania w terenie nie uwierzy mi pani, zapewniam. Więc jak? Może przyjedzie pani po mnie... Ja się boję sama wychodzić, szczególnie, że to tam wszystko się stało.
- Nie tłumacz się. Przyjadę po ciebie tak wcześnie, jak tylko będę mogła. Może nawet o świcie. Wolałabym uniknąć ewentualnych świadków już na miejscu.
- Tak chyba będzie najlepiej. Dziękuję pani po stokroć. Tylko pani nie widzi we mnie wariatki.
- Do jutra – powiedziałam ciepło, po czym Joasia rozłączyła się.
No to klops, pomyślałam. Czy oni dadzą jej kiedyś spokój? Byłam taka wściekła, że upuściłam trzymaną w ręku słuchawkę telefonu. Na szczęście, nie doznała żadnego uszczerbku.
- Jeszcze by tego brakowało – mówiłam ze złością. – Właśnie awarii aparatu telefonicznego! No cóż, trzeba wziąć się w garść, bo czas nagli.
Zegar nieubłagalnie wskazywał siódmą, więc należało się pospieszyć. Wyszperałam w szufladzie sukienkę, której nie mogłam wcześniej znaleźć i błyskawicznym tempie wyprasowałam ją. Po dość oszczędnej toalecie ubrałam się, zrobiłam dyskretny makijaż i zabrałam się do układania włosów, co zajęło mi trochę więcej czasu niż inne zabiegi. Za piętnaście ósma byłam gotowa do wyjścia. Zastanawiałam się, czy nie wziąć taksówki, ale doszłam do wniosku, że w obecnej sytuacji to niebezpieczne. Ktoś najwyraźniej wie, nad czym pracuję i mógłby chcieć dobitnie przekonać mnie, żebym to porzuciła. We własnym samochodzie będę bezpieczna.
Zarówno „Wieża Babel”, jak i sąsiadująca z nią plaża o nazwie „Pustynia” znajdowały się na końcu świata, a dokładniej w najbardziej odległej dzielnicy miasta, która stanowiła tak jakby odrębną całość. Wyglądała jak małe, senne miasteczko, w którym większość osób znała się chociaż z widzenia. Można było dostać się tam tylko jedną drogą, niezbyt często uczęszczaną wąską jednopasmówką, przy której sterczały rzędy potężnych drzew, zacieniających ulicę do tego stopnia, że sprawiała wrażenie pogrążonej w wiecznym mroku. Poprzez nieliczne prześwity przez gęste konary można było dojrzeć łąki, sięgające aż poza granice miasta. Przed laty ta dzielnica nie była częścią miasta, tylko niewielką miejscowością z nim graniczącą. Nazywała się wtedy Drzewica. Była to jedyna adekwatna do miejsca nazwa w okolicy. Rzeczywiście drzew tutaj nie brakowało. Z czasem ogromne połacie lasów pomiędzy Drzewicą a miastem zostały wykarczowane i z roku na rok rosły tu osiedla mieszkaniowe i domki jednorodzinne. Granice obu miejscowości przybliżały się do siebie, aż w końcu Drzewica stałą się częscią miasta, zachowując swoją pierwotną nazwę. Z powodu przydrożnych drzew nie mogłam zrobić rozeznania w terenie. Rzadko bywałam w tej części miasta, więc nie miałam pojęcia o dokładnej lokalizacji miejsca, w którym byłam umówiona z Radkiem. Moja praca nie dostarczała mi takich pieniędzy, żebym mogła bywać w luksusowych hotelach czy restauracjach, więc kolacja w „Wieży Babel” była dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem.
W pewnym momencie sznury drzew urwały się zupełnie po obu stronach drogi, odsłaniając najpiękniejszy chyba fragment naszego miasta. Zwolniłam nieco, żeby lepiej przyjrzeć się temu zwycięstwu natury nad postępem i urbanizacją. Wszędzie jak okiem sięgnąć rozciągały się ogrody pełne kwiatów, sady, pola uprawne, a wewnątrz tego całego cudeńka stały pojedyncze, niewielkie domki, zatopione w kwiatach, trawie i drzewkach owocowych. Przy samej drodze zaś królowały soczyste, zielone, dobrze utrzymane trawniki. Byłam pod tak ogromnym wrażeniem tego miejsca, że na chwilę zapomniałam o redakcji, Joasi, książce i kłopotliwym śledztwie. Szybko jednak wróciłam do rzeczywistości, gdyż w pewnym momencie cudowny krajobraz zniknął, przecięty jak gdyby niewidoczną linią, ogradzającą go od tego, co było celem mojej podróży. Przede mną ukazał się teraz widok, który był zupełnym przeciwieństwem tego, czym zachwycałam się przed chwilą. Po obu stronach drogi rozciągały się tereny, które wyglądem przypominały nieco afrykańskie stepy lub jedyną w Polsce Pustynię Błędowską. Dokoła mnie zrobiło się nagle zupełnie pusto. Zamiast bujnej roślinności otaczały mnie suche i piaszczyste połacie, a tylko gdzieniegdzie można było dojrzeć ślady roślinności – prawie same sukulenty. Z lewej strony dochodził do mnie szum drogi szybkiego ruchu, której zarys majaczył gdzieś w oddali. Jechałam przez te pustkowia, zastanawiając się, jakie licho podkusiło bogatych inwestorów, żeby stworzyć taki obraz nędzy i rozpaczy. Wiedziałam bowiem, że ta część miasta swój wygląd zawdzięcza celowym zabiegom, a nie katastrofie ekologicznej. Ze względu na wykonywany zawód musiałam orientować się w lokalizacji takich miejsc. Ta sceneria to zamierzony efekt odstraszający potencjalnych „zabłąkanych”. Cały ten kompleks złożony z luksusowej restauracji, pięciogwiazdkowego hotelu, plaży wraz z akwenem wodnym przystosowanym do pływania był przeznaczony dla VIP-ów. W Internecie, przewodnikach, informacjach turystycznych, a nawet w książce telefonicznej można było znaleźć adres ośrodka wypoczynkowego o pretensjonalnej nazwie „Niebo”, wymyślonej chyba przez niedorobionego poetę, jednak nigdzie, absolutnie nigdzie nie wytłumaczono, jak tu dojechać. Każdy, kto ma choć trochę rozumu w głowie, szukałby takiego miejsca raczej w przyjemnej scenerii lasów, której w Drzewicy nie brakuje do tej pory, gdzieś w samym „centrum” dzielnicy, a nie na pozornie bezludnym pustkowiu, przypominającym początkującą Saharę, przez którą trzeba jechać 10 kilometrów, żeby dotrzeć do celu. Tym sposobem do „Nieba” dostawali się tylko osoby, które zamierzały tam dotrzeć. Żadnych przypadkowych przechodniów – zupełnie jak w chrześcijańskim niebie.
Pogrążona w zadumie nie obserwowałam otaczającego mnie krajobrazu, więc to ogromne, porośnięte trawą wzgórze wyrosło po mojej lewej stronie jakby spod ziemi. Moment zaskoczenia został jednak szybko minął, kiedy zupełnie osłupiała obserwowałam monumentalnych rozmiarów budynek, czarny u podstawy, stalowoszary w swojej zasadniczej części, z poddaszem ozdobionym wzorem imitującym śnieżnobiałe chmury na błękitnym niebie. Tuż obok imponującego gmachu rozciągała się nie mniej imponująca złota plaża i niewielkie jeziorko, pełne niesamowicie czystej, niebieskozielonej wody. Po prostu raj na ziemi! Za jeziorem wznosił się jeszcze jeden zaskakująco długi budynek, którego koniec sięgał aż do autostrady, której zarysy widziałam wcześniej, teraz zaś zdawała się być zupełnie blisko. Cały kompleks otaczał mur, zbudowany z kamieni o fantazyjnym morskim kolorze, broniący dostępu niczym fosa dokoła fortecy. Jedyną drogą dojazdową była alejka wyłożona kostką brukową, prowadząca do ogromnej bramy wjazdowej, przy której stał młody mężczyzna w stroju inspirowanym chyba grupą wyznaniową Hare Kryszna, witający wszystkich przybyłych. Kiedy zatrzymałam się przed bramą, czekając na swoją kolejkę, zobaczyłam, że wszyscy przyjezdni zdają temu cudakowi dokładną relację, z kim są umówieni i co zamierzają robić. Szybka adaptacja w nowym otoczeniu to moje drugie „ja”, więc kiedy przyszła moja kolej, wychyliłam głowę przez otwarte okno samochodu i powiedziałam bardzo uprzejmie:
- Dzień dobry. Jestem umówiona w „Wieży Babel” z Radosławem Karskim.
- Pan Karski czeka już na panią przy błękitnym stoliku pod oknem. Czy zamierzają państwo zatrzymać się na noc w hotelu?
- W planach mamy tylko kolację.
- W takim razie sugeruję zaparkować samochód na wprost wejścia do restauracji, w sektorze trzecim. Uniknie pani ewentualnego zastawienia w przypadku dużego oblężenia hotelu, tym bardziej, że nadal trwa weekend. Życzę udanego wieczoru i smacznego.
- Dziękuję – odpowiedziałam i po tych słowach ruszyłam przed siebie, rozglądając się nerwowo za trzecim sektorem.
- Moje obawy, że mogłabym nie znaleźć polecanego mi miejsca parkingowego okazały się zupełnie bezpodstawne. Głównego wejścia do restauracji nie sposób był pominąć, a ogromny znaki wskazywały początek i koniec poszczególnych sektorów. Dodatkowo każdy z nich odróżniał się kolorystyką. W trzecim sektorze wszystko było czerwone. Nie musiałam się zatem martwić, że zapomnę, gdzie zostawiłam samochód, tym bardziej, że każde miejsce parkingowe miało numer. Zostawiwszy swój pojazd na polu oznaczonym jako 304, ruszyłam w stronę „Wieży Babel”.
Wnętrze restauracji było urządzone gustownie, ale spodziewałam się większego przepychu. Stoliki były głównie dwuosobowe, nieliczne tylko mogły pomieścić trzech lub czterech gości naraz. Prawie od razu dojrzałam Radka przy błękitnym stoliku pod oknem. On sam na mój widok wstał i ucałowawszy mnie w policzek na przywitanie powiedział z wyraźną ulgą:
- Miałem nadzieję, że dzisiaj się zjawisz.
- Radzio, jeszcze raz bardzo cię przepraszam. Miałam wczoraj niespodziewanych gości.... – w porę ugryzłam się w język i nie powiedziałam mu, kto mnie odwiedził – ale na szczęście dzisiaj wyjechali.
- Już w porządku. Wiedziałem, że musiał być jakiś powód, przez który nasze spotkanie wyleciało ci z głowy i wybaczyłbym ci bez mrugnięcia okiem. Tylko, że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana.
Spojrzałam na niego badawczo.
- To znaczy co? – zapytałam po chwili.
- Widzisz, umówiłem się z tobą, żeby ci kogoś przedstawić i wczoraj czekaliśmy na ciebie ponad godzinę i on był wyraźnie niezadowolony.
- On czyli kto? Wnioskuję, że to mężczyzna.
- Tak. Zadzwonił do mnie jakiś czas temu i koniecznie chciał się ze mną spotkać. To był bardzo napięty okres, potem wyjechałem do Kuwejtu, więc skontaktowałem się z nim dopiero w zeszłym tygodniu. Zależy mu na rozmowie z prasą, ale nie chciał mi zdradzić tematu rozmowy.
- Czy on tu dzisiaj przyjdzie? – zapytałam z nadzieją, że odpowiedź będzie przecząca.
- Tak, powinien zaraz być.
Niedobrze, pomyślałam. Nie mogę przecież zdradzić Radziowi moich planów. W końcu on też na co dzień obraca się na rynku mediów i charakter jego pracy wyklucza wtajemniczenie go w mój plan. Jednak ten tajemniczy gość najwyraźniej liczy na kontakt z dziennikarzem, który wysłucha go, a potem zamieści stosowny artykuł.
- Radzio, przecież wiesz, że nie ja nie zbieram tanich sensacji.
- Wiem, Słoneczko. Ale to wyjątkowa sytuacja, przecież nie naganiałbym ci informatora, gdybym nie wierzył, że będzie to dla ciebie korzystne. Zaproponowałem mu spotkanie z tobą i chętnie się zgodził, więc najwyraźniej kojarzy twoje nazwisko. Z kilku uwag rzuconych na twój temat domyśliłem się, że czytał artykuły twojego autorstwa i najwyraźniej mu się spodobały. Byłem już z Tobą umówiony na sobotę w „Retro”, więc zaproponowałem, żeby się przyłączył. On co prawda wolał to miejsce, ale ostatecznie się zgodził.
- A ja nie przyszłam.
- Nie mam do ciebie żalu, tylko facet chyba poczuł się wystrychnięty na dudka. Przełożyłem spotkanie na dzisiejszy wieczór i chyba go trochę udobruchałem tym lokalem, bo zgodził się zaryzykować.
- Jeśli lubi tu bywać, to musi być grubą rybą – zawyrokowałam.
- Jest prawdziwym VIP-em.
- Czemu więc nie znalazł sobie jakiegoś dziennikarza na własną rękę. Przecież ja nie jestem super znana.
- Widzisz, on chce pozostać anonimowy, a jego historia najwyraźniej jest warta opisania. Proszę cię, wysłuchaj go i napisz ten artykuł.
- Niby czemu miałabym się od razu zgodzić.
- Bo cię o to proszę – Radek uśmiechnął się rozbrajająco.
Przez chwilę byłam w zupełniej rozterce. Moja posada w redakcji wisiała na włosku, prowadziłam śledztwo i do tego jeszcze miałam zamiar pisać książkę, ale nie mogłam tego wszystkiego powiedzieć Radkowi. A niech tam, pomyślałam. Przecież mogę napisać jeszcze jeden artykuł. Jeśli facet ma naprawdę coś do sprzedania, to przynajmniej będę miała przykrywkę dla swoich poczynań, przynajmniej przez jakiś czas.
- Wiesz, że dla ciebie zrobiłabym wszystko - odezwałam się po chwili milczenia.
- Więc weźmiesz ten temat?
- Jeśli okaże się naprawdę wart zachodu.
- Jesteś cudowna. Nasz tajemniczy gość powinien się zaraz zjawić. Wiedziałem, że jesteś cholernie punktualna, więc z nim umówiłem się na 21:30, żeby mieć czas na wtajemniczenie cię w cała sprawę. O, spójrz dyskretnie w prawo. Widzisz faceta w grafitowym garniturze?
- Aha – przytaknęłam.
- To właśnie on.
Chwilę później ów mężczyzna podszedł do naszego stolika i jak prawdziwy dżentelmen pocałował mnie w rękę na powitanie, Radkowi zaledwie skinął głową.
- Miałem nadzieję, że dzisiaj się pani zjawi..
- Chciałabym pana szczerze przeprosić za wczorajszy wieczór, nie zrobiłam tego umyślnie. To naprawdę tylko niefortunny zbieg okoliczności.
- Tak też myślałem. W końcu jest pani prawdziwym reporterem, a tacy nie przepuszczą żadnej okazji na dobry artykuł, zgadza się?
- Widzę, że zna pan reguły panujące w redakcyjnym światku. Nie myli się pan, dopóki osobiście nie sprawdzę wiarygodności i nie ocenię wartości materiału, nigdy z góry nie unikam spotkania z potencjalnym informatorem. Tylko przykre zrządzenie losu mogłoby odciągnąć się mnie od nowego tematu, tak jak wczoraj.
- W takim razie czuję się usatysfakcjonowany pani wyjaśnieniem i przeproszony jednocześnie. Może zatem zamówimy coś na mój koszt – w końcu to ja wybrałem miejsce spotkania - i podczas kolacji omówimy całą sprawę.
- Z przyjemnością – wysiliłam się nawet na uśmiech.
- Zapomniałbym... To nietaktowne z mojej strony, że nie przedstawiłem się od razu, ale nie zamierzam tego robić wcale. Bez względu na to, co pani ode mnie usłyszy, nie wolno pani wykorzystać mojej tożsamości do potwierdzenia wiarygodności swojego artykułu. Taki jest mój warunek. W resztę spraw nie zamierzam wnikać.

Nie odezwałam się nawet słowem. Nawarzyłam sobie piwa i sama musiałam je wypić. Nie było innego wyjścia.
Ceny w jadłospisie przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Na początku wydawało mi się, że nie jest tu tak drogo, jakby mogło się wydawać, potem jednak dojrzałam, że liczby zamieszczone po prawej stronie nazwy każdego dania przedstawiają jego wartość, ale w dolarach amerykańskich! Kiedy zorientowałam się, ile tak naprawdę będzie kosztować potrawka z kurczaka w sosie curry, którą zamówiłam, poczułam ulgę, że to nie ja płacę za tę kolację. Radek swoim zwyczajem zdecydował się na coś egzotycznego – kawałki kraba w słodkiej panierce. Natomiast nasz sponsor, o dziwo, nie miał ekscentrycznych upodobań i zamówił po prostu zupę z borowików.
Kiedy wszystkie potrawy, dymiące i smakowicie pachnące, stały tuż przed naszym nosem, życzyłam wszystkim smacznego, w odpowiedzi na co towarzyszący mi panowie podziękowali, po czym ochoczo zabrali się do jedzenia. Ja byłam bardziej ostrożna, miałam już dziś za sobą sensacje żołądkowe i wolałam ich nie powtarzać. Kiedy tylko poczułam, że nie mogę przełknąć ani kęsa bez ryzyka zwrócenia całej kolacji, odłożyłam widelec, po czym z uśmiechem zwróciłam się do siedzącego po mojej prawej stronie VIP-a.
- Myślę, że nadszedł czas, żebym poznała pańską historię
- Oczywiście pani redaktor. Pewnie dziwi się pani, że nie sprzedałem tego komuś, kto za pieniądze napisałby wszystko, jak bym chciał i co bym chciał, a jednak wybrałem panią. Otóż muszę panią rozczarować, nie jestem człowiekiem uczciwym. Zdecydowałem jednak, że cała historia będzie bardziej wiarygodna i wstrząśnie tym całym towarzystwem, jeśli powierzę ją takiej uczciwej i żądnej prawdy dziennikarce, jak pani.
- Proszę mi nie pochlebiać, nie wierzę w tanie komplementy. Wśród dziennikarzy mam opinię bardziej ckliwej, niż powinnam być, więc zapewne o to panu chodzi. Ktoś cierpi, a ja mam jeszcze dodatkowo wyolbrzymić jego męki, sprawić, żeby starsze panie płakały nad losem skrzywdzonych, a sprawcy tego całego zła szukali na mnie jakiegoś haka. Proszę mnie poprawić, jeśli chociaż fragment mojej wypowiedzi minął się z prawdą.
- Jest pani bardziej błyskotliwa, niż sądziłem.
- Czy to źle?
- Niby nie. Zresztą, pomińmy tę sprawę. Nie interesuje mnie pani osobowość, ze wzajemnością, prawda? Przejdźmy zatem do konkretów. Cała historia ma dla mnie dość osobisty wymiar. Uczestniczyłem w kilku spotkaniach tej, powiedzmy, grupy i mam prawo wyciągać pewne wnioski. Pewne osobiste powody skłaniają mnie do podzielenia się z panią tym wszystkim, co widziałem i słyszałem. Ta pseudo sekta, o której zaraz pani powiem, zwerbowała mojego syna. Czy ma pani jakiekolwiek pojęcie o mistycznym znaczeniu pustyni?
- Chodzi panu o eremitów, a także Jezusa, kuszonych przez diabła na pustyni?
- Tak, właśnie ten wymiar pustyni mam na myśli. Tak a propos, od razu panią przestrzegam, żeby nie ważyła się pani włączać dyktafonu. Jeśli rozmowa ma toczyć się dalej, radzę położyć go na stole i wyjąć baterie.
Zrobiłam, jak mi kazał.
- Tak od razu lepiej. Oczywiście może pani robić notatki.
- Proszę więc chwilę zaczekać, wyjmę odpowiedni sprzęt.
Chwilę później, z długopisem w ręku czekałam na dalszy ciąg historii.
- Postaram się mówić na tyle wolno, żeby mogła pani co nieco zapisać. No to zaczynamy...



- Nie jestem znawcą Pisma Świętego, nie należę też do ludzi religijnych. Jak przytłaczająca większość moich rodaków wychowałem się w rodzinie katolickiej, chociaż nawet moi rodzice nie mogli pochwalić się wiedzą na temat religii, którą wyznawali. Jednak wątek kuszenia na pustyni kojarzyłem bezbłędnie, bo co roku przecież ogłaszają w kościele czterdziestodniowy czas przygotowania przed Wielkanocą. Nie łudźmy się jednak, żaden z członków mojej rodziny nie liczył się z naukami Kościoła katolickiego, więc czas tak zwanego Wielkiego Postu był dla mnie zupełnie przeciętnym okresem każdego roku, tyle tylko, że miał swoją nazwę. Robiłem to, co zwykle, w moim jadłospisie nie zachodziły zmiany, słowem – prowadziłem zupełnie przeciętny żywot niepraktykującego małego katolika. Może dlatego nie miałem i nie mam ciągotek do kultywowania pewnych zachowań, bo taką postawę wyniosłem z domu rodzinnego. Moją żonę także nie interesują mistyczne doznania duchowe, więc nie staraliśmy się wpoić dzieciom zasad, których sami nie przestrzegamy. Daliśmy im wolną rękę, zresztą żadne z moich latorośli nie wykazywało chęci do zmiany swojej sytuacji w tej kwestii. Do czasu... Kiedy po raz pierwszy usłyszałem z ust mojego nastoletniego wówczas syna, że nadchodzi czas Wielkiego Postu i trzeba przygotować dusze ludzkie do Misterium Paschalnego, byłem w szoku. Nikt absolutnie nie spodziewał się po moim Antku objawów religijności i chęci do kultywowania obrządków! Sama pani rozumie – chłopcy w tym wieku rzadko interesują się religią z własnej woli. Postanowiłem od razu porozmawiać z synem o jego nowej fascynacji i dowiedzieć się, kto naprowadził go na tę drogę. Był bardzo chętny i dokładny w udzielaniu mi informacji. Powiedział, że spotyka się z pewną grupą religijną, którą wtedy kojarzyłem jak coś na kształt kółka różańcowego, zresztą sądzę, że pani wie, o czym mówię. Opowiadał mi niezliczone historię o tym, jak to dokładnie studiują prawdy objawione zawarte w Biblii, w której podobno szukają odpowiedzi na odwieczne pytanie, jak żyć? Na początku miałem mieszane uczucia w stosunku do nowych zapatrywań mojego syna i obawiałem się życia pod jednym dachem z fanatykiem religijnym. Żona jednak sprawiła, że zmieniłem zdanie. Wytłumaczyła mi, że taka kościelna grupa przynajmniej nie sprowadzi Antka na złą drogę i pomoże mu odróżniać dobro od zła, niwelując w ten sposób negatywne wpływy rówieśników, bo muszę dodać, że mój syn był w tej całej religijnej bandzie najmłodszym wyznawcą. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że dzień później Antek oznajmił mi, że grupa, z którą się spotyka, planuje wyjazd przygotowujący do Misterium Paschalnego. Plan wyjazdu obejmował ascezę przez czterdzieści dni i nocy Wielkiego Postu. Wtedy też po raz pierwszy padło to magiczne słowo – pustynia. Jeśli nie jest pani zupełnie zielona z geografii, a muszę się przyznać, że ja w tamtym okresie byłem zielony, to powinna pani słyszeć o jedynej w Polsce Pustyni Błędowskiej. Właśnie tam w skleconym na potrzebę chwili baraku, w osobnych pomieszczeniach wszyscy członkowie owej grupy religijnej mieli prowadzić żywot na podobieństwo odosobnienia mistycznego mnichów i eremitów. W pierwszej chwili pomysł ten wydał mi się zupełne absurdalny, a następnie wrażenie to zostało zastąpione przez inne, do tej pory obce mi uczucie ogromnego, paraliżującego, wypełniającego mnie bez reszty strachu! Byłem przerażony, bo zaczęło do mnie docierać, że to wszystko jest takie nierzeczywiste, a jednak prawdziwe. Tak, doszedłem do wniosku, że z tą całą grupą jest coś nie tak. Rozważałem różne możliwości. Z jednej strony podejrzewałem, że to może być sekta, która chce się dobrać do moich pieniędzy, a z drugiej strony brałem pod uwagę nawet fanatyzm podobny do tego, który skłania młodych wyznawców islamu do wysadzania się w powietrze w imię wojny religijnej. Wiedziałem, że nie mogę zabronić synowi wyjazdu, bo wtedy zrobi mi na przekór i ucieknie. Widziałem to w jego roziskrzonych oczach, słyszałem w pełnych entuzjazmu słowach... Żona krzyczała, że zupełnie nie zależy mi na Antku, że on może już nie wrócić z tej wyprawy, że przecież nie powinien opuszczać lekcji przez ponad miesiąc, oskarżała mnie o wszystkie dotychczasowe problemy wychowawcze, w końcu płakała, błagała, a ostatecznie w końcu się zamknęła i dała mi święty spokój. Niech pani sobie nie myśli, że nie szanuję żony, wręcz przeciwnie. Tylko, że kobiety mają skłonność do histeryzowania i wymyślania tragicznych zakończeń historii rozpoczętych przez los. Nie chciała w ogóle słuchać tego, co mam do powiedzenia, więc odsunąłem ją od całej sprawy. Zezwoliłem synowi na ten wyjazd, wciskając do ręki plik banknotów, który niechętnie przyjął, tłumacząc, że jadą tam żyć w ubóstwie, a nie na imprezę. Przekonałem go jednak, że w życiu różnie bywa i fundusze mogą mu się przydać. Proszę jednak nie myśleć, że posłałem go na pastwę losu, zupełnie się tym nie przejmując. Co to, to nie! Kiedy Antek wyruszył na tę swoją wyprawę z nader skromnym ekwipunkiem składającym się z jednej, niewielkiej torby podróżnej, wysłałem za nim prywatnego detektywa, który przez bite czterdzieści dni obserwował barak na Pustyni Błędowskiej, a później zdał mi suchą relację. Jak się okazało, cała grupa nie opuszczała baraku, pomijając korzystanie w wychodka. Dostęp do nich miał jedynie człowiek, który co kilka dni uzupełniał im zapasy żywności i wody. Wyglądało na to, że cały czas się modlili. Chociaż mój syn wrócił do domu cały i zdrowy, relacja detektywa nie mogła zapanować nad chaosem, jaki zapanował w moim umyśle. Zdecydowałem zmierzyć się z niebezpieczeństwem twarzą w twarz. Przebąkując co jakiś czas o swoim rzekomym zainteresowaniu mistyką biblijną doprowadziłem do sytuacji, w której syn zaprosił mnie na spotkanie swojej grupy. Zgodziłem się bez mrugnięcia okiem. Zbierali się w katedrze każdej niedzieli. Jak się okazało na miejscu, spotkaniom przewodniczył trzydziestokilkuletni ksiądz katolicki, a średnia wieku członków tej grupy oscylowała wokół tej właśnie liczby. Nie dałem się nabrać na tę farsę, którą miałem okazję wtedy obejrzeć. Obecność księdza, spotkania w kościele, modlitwy... To mogło zmylić nawet najbardziej wytrawnego znawcę religii katolickiej. Jednak, kiedy poznałem ich filozofię, myśl przewodnią, credo czy jak to tam jeszcze można nazwać, wiedziałem, że mam do czynienia z perfidią i wyrachowaniem człowieka. To, co usłyszałem, nie miało nic wspólnego z dogmatami religijnymi, które próbowano wpoić mi w dzieciństwie na lekcjach religii. Przypominało raczej zasady niebezpiecznej gry, w której stawką jest godność człowieka. Genezą powstania tej grupy, o ile dobrze wszystko zrozumiałem, jest kuszenie pozornie niewinnych. To znaczy tych, którzy wydają się być nieskalani negatywnymi przywarami, jak skłonność do zbrodni czy oszustwa, ale nie udowodnili tego w żaden sposób. Grupa religijna, która zresztą kazała się tytułować „Synami Boga”, skupiała tylko i wyłącznie młodych mężczyzn, którzy po odpowiednim przygotowaniu stawali się Kapłanami Pustyni. Oznaczało to, że mieli pozwolenie na pewnego rodzaju działania, ale o tym później. Teraz chciałbym przybliżyć pani tematykę pustyni. Na początek powiem, że twórca „Synów Boga” zainspirował się pustynią jako toposem występującym w kulturze chrześcijańskiej, a nawet judaistycznej. Ciągłe zainteresowanie tym miejscem nazwano nawet „tęsknota za pustynią”. Wszyscy wyobrażamy ją sobie jako miejsce, gdzie Jezus jest kuszony przez diabła. Zresztą nie tylko diabeł mieszkał na pustyni, inne złe duchy także upodobały sobie to miejsce. Myśl przewodnia zakładała, że unikanie pokus pustyni miało gwarantować wygraną z pokusami świata. Wytłumaczenie jest pozornie proste, ale mnie nie bardzo przekonuje. Podobno sama możliwość dobrowolnego wystawienia na próbę siebie w środowisku sprzyjającym, czyli na pustyni, miała niemalże magiczne znaczenie. Ogarniając ten niejasny wątek mogę powiedzieć, że pustynia jawi się jako antagonizm Królestwa Bożego, przybytek zła, gdzie sługa Boga, stawiając czoła agresywnym atakom i pokusom demonów, zyskuje siłę potrzebną do codziennych zmagań ze złem. Oczywiście ta nagroda czeka tylko na tych, którzy pozytywnie przejdą ową próbę. Nie wiem, czy potrafię to wszystko zrelacjonować tak, żeby pani zrozumiała zamysł filozoficzny. Ich nauki opierały się na pokazaniu wszystkim potencjalnym członkom niezawodnego sposobu na przezwyciężenie zła, szatana, pokus świata. Każdy prawdziwy Kapłan Pustyni potrafi wyjść zwycięsko ze starcia z diabłem, jeśli zastosuje odpowiednią technikę. Jeśli dobrze pamiętam, cały sekret tkwił w surowej ascezie po uprzednim zawierzeniu Bogu i oddaniu mu siebie samego na własność. Zatem każdy, kto chciał stać się Kapłanem Pustyni, musiał przejść próbę i wytrwać czterdzieści dni i nocy pokus w odosobnieniu. Pewnie zastanawia się pani, co dostawali Kapłani Pustyni w zamian za swój trud? Mogli dokonywać pewnych działań, o których już wcześniej wspominałem. Działań okrutnych, depczących godność drugiego człowieka. Preparując sytuację współzawodnictwa Boga i Diabła, podsuwając sprośne skojarzenia, podniecając dręczyli wybrane przez siebie młode kobiety, napełniając ich dusze lękiem i smutkiem, przygnębiając, poniżając, wykorzystując seksualnie, dręcząc i torturując psychicznie udowadniali sobie i światu, że to kobieta jest sprawcą zła na tym świecie i ziemskim wcieleniem diabła. Dlatego można, a nawet trzeba ją mamić, wykorzystać, zdeptać jej godność, a potem strącić w otchłań i nicość - Mężczyzna poniósł głos, a ostatnie słowa przypieczętował podwójnym uderzeniem pięścią w stół.
Wstrzymałam oddech. Radek zamarł z kawałkiem kraba na widelcu w pobliżu otwartych ust. Atmosfera stała się na chwilę tak gęsta, że można było w powietrzu powiesić siekierę. Nikt nie odważył się odezwał nawet słowem w obawie, że każde zdanie zawiśnie w nicości, krążąc i krążąc wokół nas w nieskończoność. Przez chwilę wydawało mi się, że czas zatrzymał się i jeśli nie spróbuję popchnąć go dalej, ta chwila będzie trwała wiecznie.
- Chyba was przestraszyłem – odezwał się w końcu mój rozmówca, przerywając krępującą ciszę.
Przez chwilę pomyślałam sobie, że to wszystko brzmiało bardzo teatralnie, jak gdyby efekt tej wypowiedzi był z góry zaplanowany. Nie miałam jednak czasu zastanowić się nad tym dość niedorzecznym pomysłem, bo mężczyzna odezwał się ponownie.
- Wyobrażam sobie, co teraz pani o mnie myśli. Może mi pani wierzyć lub nie, ale kiedy po raz pierwszy usłyszałem o praktycznym zastosowaniu „terapii pustynnej’ na przedstawicielkach pani płci, poczułem tak ogromne zgorszenie i obrzydzenie, że do tej pory sama myśl o tym wywołuje u mnie niczym nie pohamowany gniew. Uniosłem się trochę i przepraszam.
- W porządku. Może pan mówić dalej – otrząsnęłam się z chwilowego szoku i porzuciłam myśl o teatralnych zagrywkach starszego pana.
- Nie ma pani żadnych pytań do mnie?
- Prawdę powiedziawszy nasuwa mi się tylko jedno. Co ja mam zrobić z pańską historią? Liczy pan na artykuł, reportaż, wywiad z kimś? Nie bardzo rozumiem moją rolę w tej całej opowieści.
- Ma pani rację, nie wyjaśniłem najważniejszego. Nie rozumie pani roli, w której chciałbym panią widzieć, bo nie może pani rozumieć.
- Zaczyna pan mówić od rzeczy.
- Nie, proszę mnie posłuchać jeszcze przez chwilę. Ja wyjaśnię pani wszystko od początku. Czym pani zajmuje się ostatnio w redakcji?
- Jak to, czym? Nie rozumiem, o co pan pyta? Nie muszę chyba tłumaczyć, jak zarabiają za życie dziennikarze – wykrztusiłam z siebie zupełnie zaskoczona.
- Ależ nie, to rzeczywiście absurdalnie zabrzmiało – zaśmiał się, by po chwili momentalnie spoważnieć.
- Więc co chciałby pan wiedzieć?
- Pytam o temat, nad którym pani pracuje. Chciałem wiedzieć, jak postępuję praca nad... Chyba nie muszę mówić, nad czym, prawa?
Momentalnie poczułam, że zaschło mi w gardle. Mój Boże, pomyślałam, on wie o książce! Widziałam to w jego kpiącym spojrzeniu, ironicznym uśmiechu. Poczułam, że jestem skończona.
- Miałem na myśli artykuł o tej biednej dziewczynie - powiedział, ale wiedziałam, że wcale nie miał tego na myśli. To była wymówka, którą wymyślił z powodu obecności Radka. Ten facet pastwił się nade mną, a ja nie mogłam w żaden sposób się obronić. Nagle to kpiące spojrzenie zniknęło z jego twarzy, a jego miejsce zajęła zupełnie niewinna mina
- Chciałem wiedzieć, jak zaawansowana jest pani praca nad tym tematem, bo nierozerwalnie wiąże się on z moim synem.
W tym momencie już sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Doszłam do wniosku, że ten człowiek nie może wiedzieć o książce, bo jest to fizycznie niemożliwe! Pomysł zrodził się zaledwie wczoraj, a jedyne osoby wtajemniczone w moją sytuację przebywają cały czas w przymusowym odosobnieniu.
- Co pański syn ma wspólnego z tragedią tej dziewczyny? – zapytałam już zupełnie spokojnie.
- Proszę pozwolić mi wszystko wyjaśnić. Cała sprawa tej organizacji religijnej pozostałaby moim rodzinnym dramatem gdyby nie fakt, że mój syn przeszedł pozytywnie próbę i został Kapłanem Pustyni. Razem ze swoim kolegą mają na koncie już niejedną próbę okiełznania zła poprzez praktyki pustynne i myślę, że historią tej dziewczyny, którą siłą przetrzymywali przez dwa tygodnie na plaży nieopodal powinna się pani zainteresować.
- Chce pan powiedzieć, że to pana syn zrobił to świństwo?!
- Dokładnie to chciałem powiedzieć – skinieniem ręki poprosił kelnera o rachunek.
- Sądziłem, – kontynuował, wręczając pieniądze kelnerowi – że ta informacja mogłaby być dla pani przydatna. Jak już wcześniej wspomniałem, ma pani moje pozwolenie na wykorzystanie jej w dowolny sposób pod warunkiem, że moja osoba nie zostanie wymieniona jako informator. Rozumiemy się? To żegnam. Będę czekał na pani artykuł – niespodziewanie wstał i ruszył w kierunku drzwi.
Nie zrobiłam kompletnie nic, żeby go zatrzymać. Po prostu patrzyłam, jak opuszcza lokal, po chwili usłyszałam dźwięk startującego silnika samochodu.
- Odjechał – wykrztusiłam z siebie po chwili.
- No, na to wygląda – powiedział niepewnym głosem Radek.
- Wiesz, to miejsce jest prawdziwą wieżą Babel. Ludzie niby ze sobą rozmawiają, ale tak naprawdę zupełnie nie wiadomo, o co chodzi.
- No, na to wygląda – powiedział Radek, co upewniło mnie, że mam rację.
Avatar użytkownika
Devona
 
Posty: 15
Dołączył(a): Pt, 18.05.2007 18:25

Postprzez Devona Pn, 12.05.2008 18:43

Zauważyłam brak zainteresowania moim tekstem po zamieszczeniu rozdziału trzeciego - już prawie rok ostatni post jest bez odpowiedzi. Zatem albo mój tekst jest jednak bardzo słaby, albo obraziłam nim czytelników.
Pozdrawiam
Avatar użytkownika
Devona
 
Posty: 15
Dołączył(a): Pt, 18.05.2007 18:25

Postprzez helutkapl Wt, 13.05.2008 12:57

Masz potencjał. Wyobraźnię. Ale tak sobie myślę, że jeśli pisarz raczy swoich czytelników fragmentami, które wydają się nie mieć widocznego związku z treścią, a jedynie dzieją się po prostu w tak zwanym międzyczasie (no bo wstajemy przecież rano, myjemy zęby, patrzymy w lustro, aha.. zamykamy wcześniej drzwi łazienki, a nawet należy je przedtem otworzyć naciskając klamkę mocniej lub słabiej, to zależy, i ech, światło zapalić trzeba, a nawet je zgasić.. i tak dalej, wodę odkręcić wysuwając rękę do kurka, a pewnie i nie stoimy przy tym jak wryci, tylko przebieramy nogami, lub je uginamy w kolanach, a są one w kapciach lub w klapkach, i znowu, i tak dalej, i tak dalej.. pisać i pisać by można) to muszą być one zajmujące z innych powodów. Z jakich? A z takich głównie, że są niezwykłe same w sobie. Niezwykle piękne, niezwykle brzydkie, niezwykle mądre, niezwykle śmakie lub owakie, ale niezwykłe... A nie dlatego tylko, że coś się dzieje, lub że coś jest. Następna sprawa. Mnóstwo znajdujemy w literaturze przykładów mistrzowskich powtórzeń, użytych świadomie - najczęściej, lekkością pióra prowadzonych - rzadziej. Ech, ta lekkość pióra frywolna, a niedrażniąca.. Na przykład Hemingwaya...No, ale dajmy spokój. Warsztat, czyli kobieta, niewiasta, białogłowa, pani, facetka brrr, ona... pociąg, pojazd, środek transportu.. hehe Jeśli już powtórzenia, to świadome, bo chcę powtórzyć to właśnie słowo, bo ... Bo co? Bo na przykład to jest ważne, lub w ten sposób chcę coś zohydzić, lub upiększyć, bo na przykład chcę dotrzeć głębiej, wedrzeć się w czyjeś myśli, chcę je tymi słowami upierdliwie powtarzanymi wypełnić, bo na przykład nie chcę opisywać jakie to potworne, bo to jest aż tak potworne, że musisz czytelniku sam wyobrazić sobie tę właśnie potworność, poprzez to, co jest najpotworniejsze dla ciebie, i jeśli kilka razy napiszę to samo, to być może uda mi się to z ciebie wydobyć, dać ci do myślenia.. Patrz Grass.
Pisz. Czytaj i poprawiaj. Czytaj też innych. Pisz. Powodzenia. Czytaj i poprawiaj, czytaj i poprawiaj. Nikt tego za Ciebie nie zrobi. Czytaj i poprawiaj. Pisz.
helutkapl
 
Posty: 170
Dołączył(a): Wt, 06.05.2008 07:24

Postprzez sonia So, 17.05.2008 10:49

Bardzo interesujaca recenzja....przeczytałam kilka razy i jestem pod ogromnym wrazeniem...przez tekst recenzowany niestety nie udało mi sie przebrnac w całosci ...przepraszam
..Bóg jej wybaczył czyny sercowe
i lody podał jej malinowe ...
.
Avatar użytkownika
sonia
 
Posty: 11288
Dołączył(a): Pn, 28.02.2005 23:04
Lokalizacja: z szarosci......

Postprzez kati13 N, 13.07.2008 13:29

BRAWO!!!! WSPANIAŁE!!!
Avatar użytkownika
kati13
 
Posty: 105
Dołączył(a): So, 28.06.2008 13:19

Re: Moja proza...

Postprzez welfareheals Śr, 13.10.2021 13:18

welfareheals
 
Posty: 33376
Dołączył(a): Cz, 23.09.2021 12:39

Re: Moja proza...

Postprzez welfareheals Pt, 02.09.2022 23:49

welfareheals
 
Posty: 33376
Dołączył(a): Cz, 23.09.2021 12:39



Powrót do Wasza twórczość