W podziękowaniu cytat z ksążki "Rok w Prowansji"P. Mayle
"...Uczta zaczęła się od domowej pizzy - nie jednej, lecz trzech:z anchois, grzybami i serem - i obowiązkowo trzeba było wziąć kawałek każdej z nich. Następnie należało wytrzeć talerz kawałkiem bułki, oderwanym z przeszło półmetrowych bagietek, leżących na środku stołu, i wniesiono następne dania. Były pasztety z królika, dzika i drozdów. Były gliniane miseczki z zapiekanką z kawałkami wieprzowiny, przedzielone kieliszkami marc. Były kiełbaski przybrane różkami papryki. Były maleńkie słodkie cebulki, marynowane w sosie ze świeżych pomidorów. Talerze należało ponownie wytrzeć i gospodyni podała kaczki. Nie były to cieniutkie paseczki, magret, ułożone w kształt wachlarza, z dekoraqcyjną porcyjką sosu, jakie pojawiają się na wykwintnych stołach nouvelle cuisine. O, nie! Tu dostaliśmy całe piersi, całe nogi, pokryte ciemnym, pachnącym, zawiesistym sosem, w wieńcu z leśnych grzybów.
Odsunęliśmy się nieco od stołuszczęśliwi, że udało się nam skończyć, leczjuż po chwili zobaczyliśmy bliscy paniki, jak talerze zostały wytarte raz jeszcze i na stole umieszczono wielki, parujący gar. Była to specjalność naszej gospodyni - wspaniale brązowe civet z królika - toteż nasze nieśmiałe prośby o małe porcje zostały z uśmiechem
zlekceważone.
Zjedliśmy królika, zieloną sałatę z grzankami usmażonymi z czosnkiem na prawdziwej oliwie, zjedliśmy pulchne okrągłe crottins z koziego sera, zjedliśmy tort z migdałowym kremem, który zrobiła córka gospodarzy. Tego wieczorua jedliśmy za całą Anglię.
Do kawy podano pewną liczbę niekształtnychbutelek, zawierajacychwybór tutejszych digestifs. Żołądek podszedłby mi do gardła, gdybym mógł ruszyć z miejsca z takim obciążeniem, ale nie sposób było odmówić mojemu gospodarzowi. Musiałem spróbować pewnego szczególnego konkoktu, sporządzonego według przepisu z jedenastego stulecia przez osiadły w Basses-Alpes zakon mnichów ze słabością do alkoholu. Zarządano bym zamknął oczy na czas nalewania, a kiedy je otworzyłem, stała przede mną szklanka gęstego żółtego płynu. Rozejrzałem się z rozpaczą wokół stołu. Wszyscy na mnie patrzyli - nie miałem najmniejszej szansy ofiarowania zawartości psu lub wylania jej dyskretnie do własnego buta. Jedną ręką trzymając się kurczowo stołu, drugą uniosłem szklankę, zamknąłem oczy, odmówiłem krótką modlitwę do świętego od niestrawności i przechyliłem szklankę.
nic nie wypłynęło. Spodziewałem się w najlepszym razie oparzenia języka, w najgorszym nieodwracalnego wypalenia kubków smakowych, lecz wciągnąłem jedynie powietrze. była to żartobliwa sztuczka: zmyślnie wykonana szklanka udawała pełną. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu odczułem ogromną ulgę, że nie dostałem drinka. Kiedy ucichł śmiech gości, zagroziły nam prawdziwe alkohole, ale uratowała nas kotka. Polując na ćmę, skoczyła ze swojego kąta na szczycie wielkiej szafy i wylądowała niefortunnie na stole, pośród butelek i filiżanek kawy. Uznaliśmy to za dobrą okazję żeby wyjść. Powleklismy się do domu, dźwigając przed soba nabite brzuchy, niepomni zimna i niezdolni do rozmowy..."