Premierę "Mojej drogiej B." warto było obejrzeć z dwóch względów. Pierwszy oczywisty - autorka tekstu zobowiązuje Drugi nie mniej - aktorka w swoim pierwszym monodramie. Jak się mogę tylko domyślać to swoista tortura przed i zanim, a później błogość - przynajmniej takie wrażenie odniosłam patrząc na panią Małgosię Bogdańską kiedy sypały się brawa. To był najbardziej wzruszający moment wieczoru - jej wielka radość, że marzenie się spełniło. Bardzo była ujmująca w swojej spontanicznej wdzięczności, pomieszanej pewnie z odrobiną aktorskiej kokieterii - wbiegała na scenę pod oklaski, trochę jak podlotek, którego doceniono, wyznała że Panią kocha, a kiedy chciała coś powiedzieć podnosiła rękę w charakterystycznym szkolnym geście I pewnie, gdybym nie znała wcześniej tekstu, nie wiedziała kto jest autorką, to zupełnie inny byłby odbiór. A tak to wredny analizator w głowie odnotowywał jak to jest zrobione warsztatowo. I przecież dobrze. I wszystko dopracowane i przemyślane, z prawdziwymi emocjami. Trudno było jednak przestawić się na myślenie, że od teraz treści kiedyś zapisane przez Panią, zaczynają żyć swoim osobnym życiem, przefiltrowane przez kogos innego w taką, a nie inną całość, no ale to problem widza, uzależnionego od Pani aktorstwa Ciekawe doświadczenie taka konfrontacja.
I jeszcze zostanie mi w głowie z tamtego wieczoru postać pana Marka Koterskiego stojącego na scenie z kwiatami w rękach, wodzącego wzrokiem po sali i najwyrażniej mającego pogoń myśli, które skondensowały się w słowach "taka tu... teatralna atmosfera". Paradne
Ciepło pozdrawiam!