Przypomniałam sobie jedną, moim zdaniem śmieszną, historię o pomaganiu. Nad morzem. Pomost, przejście na plażę, schody. Podjeżdżaliśmy do pomostu wózkiem, mąż wstawał, wchodził po schodach, my wnosiliśmy wózek, siadał, przejeżdżaliśmy przez pomost i ta sama procedura po drugiej stronie albo zostawał u góry, a my schodziliśmy na dół.
Jednego razu, wchodziliśmy i schodziliśmy zajęci tym procederem, szliśmy z plaży do domu. Jechaliśmy na drugą stronę kładki, staliśmy przed schodami i czekaliśmy, aż zrobi się pusto. Wchodziła jakaś klasa, tak wyglądali, klasa jakby technikum, chłopcy. Minęli nas wszyscy i poszli nad morze.
I jak jeden, jakby ktoś im powiedział, może wychowawca, nie wiem, wrócili, pytając, czy nam nie pomóc. Byli bardzo przejęci. Uświadomiłam sobie, że wyglądaliśmy, jak desperaci - mąż siedział na wózku, przodem do stromych schodów. Wyglądało na to, że będziemy na tym wózku zjeżdżać przodem.
Wytłumaczyliśmy, że zaraz będziemy schodzić swoim sposobem, ale śmiałam się z tego bardzo długo. Jakoś mnie to bawiło - widok przerażonej klasy prawie dorosłych ludzi, którzy odpowiedzialnie chcą zapobiec tragedii. I my - przodem do przepaści...
Właściwie to chyba sama się z tego śmiałam, ale nie wiem, czemu.
Jeszcze raz dziękuję za dobre słowa, Jaśki też dziękują, pozdrawiam serdecznie
Anna