No dobrze, śledzie śledziami ale pasztet też będzie. I zobaczycie, że wcale się nie napracujecie. Lepiej byłoby, żeby prawdziwe gospodynie nie czytały tego co będzie poniżej bo będzie to dziwny zapis zdarzeń pasztetowych.
Kupujecie w takim dużym sklepie taką dużą tackę mielonego mięsa, którego w każdej innej sytuacji byście nie kupowały. Sprawdźcie jednak datę ważności. Kupcie też tackę kurzych wątróbek. Jak nie lubicie tych tacek, to niech rzeźnik na waszych oczach mieli wieprzowo-wołowe a z pojemnika wybiera co piękniejsze wątróbki. No i jak już będziecie miały mięcho to poszukajcie w domu ze 2, cebule, jajka ze dwa też się przydadzą, trochę bułki tartej i trochę bułki suchej i całe mnóstwo przypraw! Tak więc liczy się imbir, gałka muszkatołowa, sól, pieprz, zioła wedle podniebienia, oraz kostka rosołowa. Czasem można poszaleć i dorzucić jakieś takie gotowe nie-wiadomo-co do spaghetti bolognese. Tylko uwaga jak to nie-wiadomo-co wrzucicie do garnka to musicie mieszać uważnie, bo w tym nie-wiadomo-co jest coś co powoduje że mięso przywiera i może się przypalić. Ale od początku:
Mięcho w duży gar. Wszyściutko ale nie wątróbka. Odrobina wody( no może kubek duży) i kostka rosołowa. Niech się dusi. Czasem pomieszajcie. Jak się długo dusi to się tłuszcz wytapia. I wtedy ja ten tłuszcz wyłapuję łyżką i zbieram ( nigdy nie wiem po co, zawsze mi się wydaje, że się do sosu przyda). Wybieram, wybieram a w garnku mamy mięso na pasztet coraz piękniej ugotowane, odtłuszczone ale jeszcze nie gotowe. Teraz czas wrzucić wątróbki, rzecz jasna wcześniej oczyszczone z błonek i różnych nieprzyjemnych tłuszczyków. Pomieszać i sypnąć ziołami. Imbir i gałka najważniejsze. Jak zapachy podniecą domowników to jeszcze im zróbcie jedną frajdę. Zeszklicie posiekaną cebulkę. Na maśle. Dorzućcie do mięcha. I jeszcze ta jedna sucha bułka co już nie jest sucha tylko namoczona w wodzie i odsączona. Wszystko. Teraz ma stygnąć trochę. Jak kto ma koty w domu to niech to mięcho stygnie pod przykryciem albo w ukryciu. Mięcho stygnie choć pachnie. A ja sobie wtedy szykuję blaszkę jak do chleba. Smaruję ją masłem, wysypuję bułką. A potem to sobie idę i robię inne rzeczy, swoje albo cudze. A jak już wrócę to w przestudzone mięsiwo wrzucam jajka całe, mieszam pięknie i wydaje mi się że jestem genialna. I jeszcze piękniej jest jak już całą górę mielonego, wyduszonego, pachnącego mięsa powoli a systematycznie miksuję w robocie kuchennym. Ja sobie miksuję, zapachy się unoszą, wokół mnie pies co wie że zaraz będzie mógł wylizać mikser, koty co wiedzą, że też im coś skapnie, mąż i dzieci co wołają z różnych miejsc „co tak pachnie?”. No i ja też jestem.! Ja szczęśliwa, że za chwilę będę miała pasztet z głowy. Bo oto mięcho zmiksowane na masę za chwilę przełożę do chlebowej blaszki. Nie pod sam brzeg, bo pasztet trochę w piecu podrośnie.
I włożę go dumna i blada do piekarnika na plus minus 130 stopni. I koniec. Pójdę sobie wtedy znów na co najmniej 40 minut, ale w trakcie jednak podejrzę czy się za bardzo nie przypieka. Jak się przypieka to go przykryję delikatnie folią aluminiową i przykręcę piec. Pachnie w domu obłędnie, nikt się nie może doczekać. A doczekać trzeba do momentu w który wbity w pasztet patyczek wyjdzie z pasztetu suchy i jak nowy. W ten sposób mamy pasztet i jak go sprawnie i delikatnie, póki ciepły, przełożymy na deskę, żeby nas kusił w Wielkim Poście, to wielkanocne akcje kuchenne możemy uznać za rozpoczęte. A gdyby ktoś już kompletnie odpadł i nie chciał tych piekarników, patyczków i blaszek, a chciał mieć własnej roboty pasztet, to też może. Bo ta zmiksowana masa jest już przecież ugotowana! Wystarczy ja ostudzić i w pięknym naczyniu wsadzić do lodówki.
Ach i jeszcze jedno! Nie traćcie czasu gdy ten pasztet robicie, jak już wiecie, bo przy śledziach się do tego przyznałam, wszelkie kuchenne zajęcia sprzyjają rozważaniom metafizycznym. Takoż i pasztet najlepiej wychodzi w Wielkim Poście, najlepiej jeszcze przed Triduum Paschalnym.